Ruszamy z nową serią wywiadów, w których przedstawiamy ludzi, mających ciekawe poglądy na temat piłki i przede wszystkim są nadzieją na to, że wyjdziemy z ligowego, europejskiego dna. Na pierwszy ogień szkoleniowiec Podbeskidzia Bielsko-Biała, czyli Piotr Jawny. 49-latek do spółki z Marcinem Dymkowskim trenuje spadkowicza z ekstraklasy od początku sezonu i mimo sporych problemów ze składem stara się wpajać swoją ofensywną wizję gry i prowadzić ,,Górali” do ponownego awansu na najwyższy szczebel. Dodatkowo Jawny opowiedział nam o kulisach pracy w drugoligowych rezerwach Śląska Wrocław oraz starał się przedstawić drogę do tego, żebyśmy za kilka lat mogli cieszyć oko z oglądania naszej ligi. Czy są to marzenia ściętej głowy? To już pozostawiamy do waszej opinii.
,,Trzeźwe spojrzenie”, czyli cykl rozmów z trenerami, działaczami, byłymi piłkarzami oraz ogólnie ludźmi związanymi z polskim futbolem. W tej serii postaram się przybliżyć sylwetki osób, które powinny być promowane przez środowisko, żeby rozwijać naszą kulturę gry. Choć często będziemy rozmawiać o taktyce, mentalu itp. to postaram się, by moi rozmówcy sprzedawali tę wiedzę w przystępny sposób i żeby każdy mógł z tej rozmowy coś dla siebie wynieść. No to zaczynajmy!
Dominik Pasternak (PolskaPiłka.pl): Jesteśmy świeżo po meczu w Pucharze Polski, gdzie Podbeskidzie przegrało 0:1 z Motorem Lublin. Chyba humory najlepsze po tym spotkaniu nie są.
Piotr Jawny (Podbeskidzie Bielsko-Biała): Po każdym przegranym spotkaniu humory są nie najlepsze. Wiadomo, że nie graliśmy w podstawowym składzie, ale chcieliśmy ten mecz wygrać. To była okazja dla zawodników, którzy mniej grali ostatnio do pokazania się. Motor postawił ciężkie warunki, był zespołem bardzo ambitnym, zostawił dużo serca na boisku. Bramka padła naszym zdaniem po kontrowersyjnym rzucie karnym. My możemy być też sami sobie winni, bo w pierwszej połowie mieliśmy sytuacje jak, chociażby ta Marco lub Kamila. Nie udało się strzelić, Motor się bronił, napieraliśmy do końca, zrobiliśmy cztery zmiany w 70. minucie, to niestety nie pozwoliło nam też strzelić bramki. Graliśmy jednak swój futbol, cały czas wysokim pressingiem, zaczęliśmy dochodzić do jakichś tam okazji, nie daliśmy rady ich wykorzystać. Przeciwnik podszedł do tego bardzo dobrze, strzelił jednego gola, utrzymał wynik i wyeliminował nas z dalszej fazy.
W Podbeskidziu widać, że stara się pan wpajać ofensywny styl gry z dużą liczbą prostopadłych podań. Wiadomo, że do tego potrzebny jest czas. Nie bał się pan, że w przypadku słabych wyników szybko skończy się cierpliwość? W naszym kraju trenerzy często wolą grać pragmatycznie, ale jakoś punktować.
Na początku tych wyników nie było może nie dlatego, że potrzebowaliśmy większej ilości czasu, tylko po prostu zespół się wolno rozwijał. Było dwudziestu nowych zawodników, kolejni dochodzili przed samym startem sezonu, nawet już w trakcie trwania rozgrywek. Mieliśmy też problem z kontuzjami i dopiero od 4. kolejki ruszyliśmy normalnie całym zespołem do trenowania. Żałujemy, że nie mogliśmy tym zestawieniem wcześniej rozpocząć przygotowań, bo na pewno wyniki byłyby lepsze, ale rzeczywiście ten początek był ciężki z tego głównie względu.
Nawiązując do tego, co pan powiedział, czy się nie baliśmy? Ja wielokrotnie powtarzałem, że nie jesteśmy samobójcami i nie zapominamy o obronie. Mieliśmy nawet taką serię czterech spotkań bez straty bramki. Dla nas nie ma innej drogi. Przykładam dużą wagę do tego i tak, jak pan zauważył, że my chcemy atakować i mieć sporo opcji do zagrania do przodu. Zdobywając szerokości boiska, a co za tym idzie znajdować przestrzenie, gdzie można zagrać piłkę. Przede wszystkim bramka jest z przodu, a nie z lewej czy prawej strony, dlatego nasza gra jest oparta na ofensywnym stylu gry.
Ile czasu potrzebował pan, żeby drużyna zaczęła realizować pana zamysły? Bo na przykład trener Janusz Niedźwiedź powiedział kiedyś, że on po dwóch tygodniach jest w stanie już wymusić na zawodnikach realizowanie jego założeń. Jak to wygląda w pana przypadku?
Jeśli ma się kadrę przynajmniej dwudziestu zawodników i przychodzi się w poniedziałek na trening, to po pierwszym tygodniu mogą już grać dość dobrze w defensywie, a po dwóch na pewno będzie lepsze ustawienie i zawodnicy powinni poprawić sposób poruszania się po boisku. Czyli u mnie jest w sumie podobnie jak u trenera Niedźwiedzia. Później też wiele zależy od umiejętności, bo jeśli zawodnicy dobrze rozumieją grę, potrafią rotować pozycją, to znacznie łatwiej ta maszyna zacznie odpowiednio funkcjonować.
Gdy wchodził pan do nowej szatni, to starał się namaścić takiego lidera, który będzie rządził drużyną na dobre i złe? W Podbeskidziu wydaje się, że naturalnym wyborem powinien być Kamil Biliński.
My mieliśmy dość specyficzną sytuację, gdy przychodziliśmy do Podbeskidzia. W kadrze było większość zawodników, którzy byli jeszcze w ekstraklasie i wiadome było, że będą oni odchodzić, więc nie mogliśmy zrealizować właśnie takich rzeczy jak nadanie komuś miana lidera, bo za chwilę tego zawodnika w klubie zapewne by nie było. Nie zastanawialiśmy się później nad tym, komu dać opaskę kapitana, bo dla nas z Marcinem stało się jasne, że wybór musi paść na Kamila Bilińskiego. To bardzo pozytywna postać, świetny piłkarz i lubi w szatni zmotywować zawodników. Zawsze jest optymistycznie nastawiony i na treningach pracuje naprawdę ciężko, więc można się o nim wypowiadać w samych superlatywach.
Jak porówna pan pracę w Śląsku do tej teraz w Podbeskidziu? Trenując rezerwy miał pan bardzo specyficzną rolę, bo musiał wybierać skład spośród piłkarzy, którzy trenowali w całkiem innym zespole.
Tak, w Śląsku miałem dość specyficzną pracę, zgodzę się. Niemniej była to trochę analogiczna sytuacja do tej, którą miałem w Podbeskidziu teraz. Z racji tego, że większość piłkarzy wyróżniających się w rezerwach trenowała z pierwszą drużyną, to nie mogłem widzieć ich na co dzień, tylko w dniu meczowym. To nie było łatwe dla trenera, bo do końca nie byłem pewien, w jakiej ci piłkarze są dyspozycji. Z czasem, gdy to zgranie już zaczynało być coraz lepsze, to też przekładało się na wyniki i podobnie jest teraz w Bielsku. Z jednej strony to łatwa praca, a z drugiej trudna, bo zawodnicy przychodzili na jeden trening i potem od razu wskakiwali na mecz. My irytowaliśmy się, że nie do końca czasami realizują nasze założenia, ale trzeba to było też zrozumieć. Mieliśmy jednak szczęście, że pracowaliśmy ze wspaniałą grupą młodych ludzi, którzy za każdym razem dawali z siebie wszystko. Wielu z nich widziałem od najmłodszych lat i czułem wielką satysfakcję, jak grali już na drugoligowym poziomie, a niektórzy ocierali się nawet o ekstraklasę.
Miał pan kiedyś taką sytuację, że jechał na zbiórkę przedmeczową i nie do końca był pewien, kogo tam zastanie?
Bywały takie sytuacje, ale bardziej w sparingach, niż meczach ligowych. Czasami tak się zdarzało, że mecz pierwszej drużyny był o 20:30 np. w Krakowie, a my wyjeżdżaliśmy następnego dnia rano na nasze spotkanie i informację o zawodnikach dokooptowanych z jedynki dostawałem po północy. Wtedy z Marcinem rozmawialiśmy nawet o 1/2 w nocy o tym, jaki wystawić skład itp.
W Śląsku Wrocław był pan swego rodzaju selekcjonerem, bo nie miał pan zawodników na co dzień i bazował na nich głównie w dniu meczowym. Jak zatem dobrać odpowiednią jedenastkę i jak ustawić drużynę w takich sytuacjach?
To była taka ewolucja. Graliśmy kilkoma różnymi ustawieniami, ale przeważnie mieliśmy, chociaż na jeden trening grupę zawodników, która później grała w meczu. Czasami oczywiście nie było takiej opcji, ale już po tych kilku kolejkach ci piłkarze zaczynali się czuć coraz lepiej ze sobą na boisku i za tym też szły wyniki. W przypadku kiedy zawodnik spadał z pierwszej drużyny, to dostawialiśmy informację od trenera, na jakiej pozycji mamy wystawić danego piłkarza i ile minut ma zagrać. Tych zmiennych jest dużo, ale gdy już mieliśmy wszystkie karty odsłonięte, to staraliśmy się odpowiednio dopasowywać ten skład do przeciwnika. Zawsze dążyliśmy do postawienia na 11 najlepszych na ten moment graczy i zdarzały się sytuacje, że dany zawodnik grał na zupełnie innej pozycji, niż normalnie, ale to tylko dlatego, żeby grali jak najczęściej ci z największym potencjałem. Jak mamy na przykład dwóch prawych obrońców, to poszukajmy takiego ustawienia, żeby mogli zagrać razem.
Czy były jakieś tarcia? Myślę, że nie. Starsi zawodnicy, jak schodzili do drugiej drużyny to chociażby w przypadku Piotrka Celebana czy Mariusza Pawelca, to oni działali jedynie na korzyść tego zespołu, dodając mu doświadczenia. Czasy się zmieniły, bo pamiętam, że 20 lat temu dochodziło do jakichś patologicznych sytuacji w rezerwach, ale to już są dawne dzieje i też ludzie są teraz bardziej dojrzali i świadomi, że gra w dwójce to nie jest kara, a szansa na pokazanie się.
To nie jest też chyba łatwa sytuacja dla takiego młodego zawodnika, który trenuje na stałe w rezerwach, daje z siebie wszystko na treningach, a w meczach nie gra, bo spadają ci z jedynki. Może dojść do poirytowania.
Dlatego tym bardziej trzeba zwrócić uwagę na to, jak fantastyczni to byli zawodnicy, bo pewnie w głębi duszy było poirytowanie, ale na boisku zawsze pokazywali klasę i my nigdy z Marcinem żadnych negatywnych emocji od nich nie odczuliśmy. Przeradzało się to w sportową złość, która napędzała ich jeszcze do cięższej pracy. To była świetna grupa i zresztą dalej jest, bo pod przewodnictwem trenera Wołczka wciąż osiągają dobre wyniki.
Staraliśmy się też być sprawiedliwi dla naszych piłkarzy. Wiedzieliśmy, że jak zawodnik nie zagrał jednego czy dwóch spotkań z powodu spadków z jedynki, to chcieliśmy mu szukać minut w kolejnym meczu, żeby ten okres niegrania był jak najkrótszy.
A patrząc pod względem psychiki, to, na którego piłkarza jest łatwiej wywrzeć wpływ. Młodego, który dopiero wchodzi do drużyny, czy już takiego z większym doświadczeniem?
Na pewno na młodszego zawodnika, ci starsi mają już większe doświadczenie i też są bardziej poukładani. Wejście z juniora do seniora to jest bardzo trudny wiek, tylko najwybitniejsze jednostki są w stanie się odnaleźć na tym poziomie i w przyszłości zaistnieć. Niektórzy piłkarze potrzebują też czasu, żeby zaadaptować się w dorosłej piłce, a niektórzy trenerzy nie są gotowi, by ten czas im poświęcić. Wiadomo każdy gra na wynik, a nie jak w juniorach, gdzie czasem można było odpuścić, dlatego dla tych młodych chłopaków jest to często zderzenie z brutalną rzeczywistością
Uważam, że ważna jest rozmowa z nimi, bo trzeba dbać o pewność siebie u piłkarza. Musi zrozumieć, że nie każdy gra w takim wieku pełne mecze i na wszystko trzeba poczekać. Jeden może być słabszy mentalnie, drugie fizycznie i w interesie trenera jest to, żeby pracować właśnie nad tymi aspektami. Ja sam pamiętam, gdy debiutowałem miałem 19-lat, ale okazało się, że to było za wcześnie. Przyszli starsi zawodnicy ze Śląska i gdzieś tam nie złapałem miejsca i musiałem iść na wypożyczenie do drugiej ligi. Dopiero w wieku 23-lat wróciłem i czułem, że jestem gotowy na grę na pełnym dystansie w zespole ekstraklasowym. Podsumowując, kluczem do sukcesu jest częsta rozmowa, analiza wideo, wszystko, co może poprawić grę u młodego zawodnika oraz oczywiście cierpliwość.
Przemysław Bargiel, Adrian Łyszczarz, Sebastian Bergier – ogromne talenty, pytanie, dlaczego nie mogą poradzić sobie w ekstraklasie?
Każdy z tych zawodników to jest całkiem inna historia. Cała trójka potrafi świetnie grać w piłkę, ale z racji tego, że nasza liga jest bardzo fizyczna, to nie do końca mogą odnaleźć się na wyższym poziomie. Zdecydowanie właśnie w elemencie motoryki mają największe braki, a szczególnie Przemek Bargiel. Obserwuję teraz mecze rezerw i widać u niego znaczny postęp w tym aspekcie i mam nadzieję, że będzie szedł do przodu. Chciałbym, żeby dla takich chłopaków jak on było miejsce w ekstraklasie, bo po prostu ich się przyjemnie ogląda. Nikt ich jednak nie weźmie tam za ładne przyjmowanie i podawanie piłki. Muszą ciężko trenować i ja lubię podawać w takich sytuacjach przykład Roberta Lewandowskiego, który też był chucherkiem i w grupach młodzieżowych i reprezentacjach nie grał. Później swoją pracą doszedł do tego, że wygląda jak gladiator. Dlatego to świetnie obrazuje, że na pewnym etapie zawodnik sam musi wziąć się za siebie, jeśli chce zaistnieć, bo na samych wskazówkach od trenera nie da rady się przebić.
Wspomniał pan o tych walorach fizycznych. Czy jest pan w stanie uwierzyć w to, że za kilka lat odejdziemy trochę od tej ligowej „naparzanki” i zaczniemy grać lepiej w piłkę? Do naszych rozgrywek sprowadza się teraz wielu Hiszpanów i Portugalczyków, którzy preferują właśnie taki styl, być może to jest recepta na to, żeby tacy piłkarze jak Bargiel i Łyszczarz mogli zaistnieć w ekstraklasie.
Myślę, że też fajniej wtedy oglądałoby się mecze. Dzisiaj w dobie tych wszystkich mocnych lig zagranicznych to nasza wygląda trochę słabo. Nawet ostatnio Julio Rodriguez mówił mi – Trenerze, pan mi każe rozgrywać piłkę od tyłu, a w poprzednich klubach to ja miałem tylko ją wybijać na napastnika (śmiech) – uważam, że to też zależy troszeczkę od trenerów, czy będą chcieli, by ich drużyny grały w piłkę. Zawodnicy zawodowi ku zdziwieniu wielu naprawdę potrafią kopać w piłkę, bo robią to od wielu lat. Tutaj potrzebna jest ręka trenera, który naznaczy im odpowiedni plan na mecz, polegający na rozgrywaniu i spokojnym atakowaniu, a nie graniem długiego podania na napastnika.
Jest światełko w tunelu, bo powstają akademie z prawdziwego zdarzenia jak chociażby Legii czy Pogoni Szczecin z całą bazą treningową i wykwalifikowanym zespołem trenerskim. Nadanie nazwy akademia tylko przez pryzmat kilku roczników w klubie to za mało, potrzeba odpowiedni kompleks do trenowania oraz ludzi rozumiejących futbol.
Widzimy teraz zmiany w PZPN-ie – nowi dyrektorzy znieśli zasadę gry na wynik, żeby nie było tej presji na młodych zawodnikach. To bardzo dobra korekta, bo chłopcy często bali się grać odważnie, nie ryzykowali, żeby nie przegrać meczu, a teraz z pewnością będą mogli się rozwinąć, bo nikt nie będzie na nich naciskał.
Mamy wspaniałe boiska, brakuje trochę baz treningowych, przyjeżdżają do nas Hiszpanie i ogólnie piłkarze, którym futbolówka przy nodze nie przeszkadza. Dlatego mam nadzieję, że niedługo będzie coraz więcej takich piłkarzy jak Bergier, czy Łyszczarz, a nie napakowanych kulturystów (śmiech).
Mówimy o sprowadzaniu zawodników z Półwyspu Iberyjskiego, ale też myślę, że niegłupim pomysłem byłoby ściąganie trenerów z ciekawą wizją na grę do naszego kraju na, chociażby jakieś wykłady, czy szkolenia dla polskich szkoleniowców. Trzeba czerpać od najlepszych, a też w interesie PZPN-u jest to, żebyśmy mieli mocne postacie na ławkach trenerskich.
Ostatnie lata przyniosły dużo dobrego, PZPN zwracał uwagę mimo wszystko na szkolenie. Ja uważam, że nacisk na edukowanie trenerów powinny kłaść kluby, oczywiście związek też może pomóc, ale głównie to prezesi drużyn mogliby robić więcej w tym kierunku. Chciałbym, żeby to wszystko poszło do przodu, bo dokształcanie jest bardzo ważne i cały czas trzeba poznawać nowe wizje, bo w piłce wiele rzeczy się szybko zmienia.
Szefowie klubów często zwracają uwagę tylko na wynik, a styl nie jest dla nich ważny. Gdyby ich też nieco bardziej uczulić na to, że musimy grać w piłkę, a nie kopać się po kostkach, to nasz futbol też zacząłby się rozwijać. Wszyscy by na tym skorzystali, bo myślę, że dla kibiców ciekawszą opcją jest granie piłkę, a nie tylko wybijanie na aferę.
W jednym z wywiadów wspominał pan, że potrafi ocenić potencjał piłkarza na 4/5 lat do przodu. W przypadku których zawodników tak było i na jakiej podstawie w ogóle jest pan w stanie wysnuwać takie przewidywania?
Większość zawodników, których miałem okazję obserwować w akademii w Śląsku powstałej w 2012 roku, wyróżniała się w swoich rocznikach. Teraz mają po 19/20 lat i są przynajmniej w drugiej drużynie lub stawiają kroki w jedynce. To chociażby piłkarze z rocznika 2000: Szymon Krocz, Bartosz Boruń czy Grzegorz Kotowicz, którzy byli najlepsi w swojej grupie wiekowej. Tak samo miało się to w przypadku starszych i młodszych. Potencjał widziałem przede wszystkim po ich umiejętnościach oraz decyzjach podejmowanych na boisku. Piłkarz może mieć 170, 180, 190 cm wzrostu i nie ma to w tym sporcie wielkiego znaczenia. Liczy się warsztat zawodnika, to jaką on ma wizję i na treningach, gdy widzi się codziennie takiego chłopca, to można to zaobserwować. Oczywiście, nigdy nie stwierdzimy na 100%, czy zrobi wielką karierę, ale po wnikliwych analizach, jesteśmy w stanie wyciągnąć odpowiedni wnioski. Trener musi podejmować takie decyzje, zarządzając grupą 30/40 chłopaków, bo to często on ma wpływ na to, kto z tego zespołu dostanie szansę w zawodowej piłce.
A z obecnej kadry Podbeskidzia jest pan w stanie określić kogoś, kto może za parę lat namieszać na wyższym poziomie?
Chcemy oczywiście całym zespołem zagrać w wyższej lidze. Nie mamy zbyt wielu młodzieżowców, bo w tym wieku jest tylko Dominik Frelek, Jakub Bieroński, Krystian Wieczorek i Filip Laskowski, więc jest to wąska grupa. W tej chwili najczęściej grywają Kuba i Dominik, a Kuba jest nawet powoływany do kadry przez trenera Rumaka i to są tacy najbardziej utalentowani zawodnicy, którzy mogą zaistnieć w przyszłości. Mam nadzieję, że więcej młodych będzie do nas przychodziło z akademii, bo już teraz chcemy dać szansę bratu Kuby, który ma zaledwie 16-lat, ale bardzo dobrze się rozwija i pokazuje to w meczach rezerw czwartoligowych. Nie mam na razie szerokiego wachlarza, dlatego koncentruję się na nazwiskach wyżej wymienionych.
W takim razie wrócimy do tej rozmowy za 4 lata i sprawdzimy, jak pana przewidywania się sprawdziły.
Nie ma problemu (śmiech).
Rozmawiał Dominik Pasternak