Paweł Kryszałowicz: Nie czuję się legendą, lecz jestem piłkarzem spełnionym (WYWIAD)

Paweł Kryszałowicz

Przed laty jedna z fundamentalnych postaci w kadrze prowadzonej przez trenera Jerzego Engela. Dziś dyrektor Akademii drugoligowej Olimpii Grudziądz. Paweł Kryszałowicz postanowił opowiedzieć nam między innymi o boiskowej współpracy z Emanuelem Olisadebe, występach na niemieckiej ziemi oraz wygranej walce z nowotworem.

Jordan Tomczyk (PolskaPiłka.pl): Jaki jest zakres pańskich obowiązków w grudziądzkim klubie?

Paweł Kryszałowicz (Dyrektor Akademii Olimpii Grudziądz): Moje zadania dotyczą przede wszystkim poziomu sportowego oraz systemu szkolenia. Rzucam na to swoim okiem i obserwuję sytuację. Nie jestem w klubie zbyt długo, dlatego należy to wszystko rozebrać na drobne szczegóły. Zajmuję się też wieloma innymi sprawami typu ściąganie do klubu jak najlepszych zawodników i tak dalej. Przede wszystkim chodzi jednak o to, żeby skoordynować to szkolenie, abyśmy szli nieco innym topem. Jak widać, przez tyle lat Olimpia nie ma zawodników na najwyższym poziomie i dlatego trzeba ich wychowywać. Jest to oczywiście złożony proces, ale mamy trenerów dobrze wyszkolonych pod kątem merytorycznym oraz pracy z młodzieżą. Trzeba to wszystko po prostu nieco poukładać oraz pozmieniać w zgodzie z moją wizją.

Spełnia się pan w tej roli?

Generalnie przez ileś tam lat prowadziłem klub (Gryf Słupsk – dop. red.), a przez 12 lat pełniłem funkcję prezesa. Moje zadanie dotyczy przede wszystkim piłki w wydaniu jedenastoosobowym i muszę przyznać, że dobrze się w tym czuję.

Na ten moment Olimpia zachowuje jeszcze matematyczne szanse na utrzymanie, jednak jej sytuacja w tabeli 2. Ligi jest niezwykle trudna. Wierzy pan, że mimo wszystko drużynie uda się w ostatniej kolejce uciec spod topora?

Oczywiście, że tak. Piłka nożna to jest taka dyscyplina, w której nigdy nie wiadomo, kiedy coś wyjdzie, a kiedy nie. Patrząc nawet po dzisiejszym meczu (pomiędzy Olimpią Grudziądz a KKS-em Kalisz), byliśmy zdecydowanie lepszym zespołem, a mimo to przegraliśmy 0:1. Mieliśmy swoje sytuacje, lecz nie strzeliliśmy gola. Tak to już jest w sporcie i na tym świat się nie kończy. Miło byłoby pozostać na poziomie centralnym i myślę, że w trakcie rundy wiosennej na to zasłużyliśmy. Zdobyliśmy sporo punktów i całkiem nieźle gramy, więc powinniśmy się utrzymać, ale w piłce nigdy nie ma sprawiedliwości.

Przejdźmy teraz do tematu kadry narodowej, w której rozegrał pan łącznie 33 mecze, zdobywając 10 bramek. Czy czuje się pan na swój sposób legendą reprezentacji Polski?

Myślę, że nie. Byłem zawodnikiem, który rozegrał średnią ilość spotkań i mam wielu kolegów, którzy mają ich więcej na swoim koncie. Sądzę, że to raczej oni dorobili się statusu legendy. Uważam jednak, że jako piłkarz wywodzący się z małego ośrodka sportowego mogę czuć się spełniony. Chciałbym oczywiście więcej, wyżej i mocniej, ale jednak i tak dużo osiągnąłem jak na zawodnika z małego ośrodka.

Przed mistrzostwami świata w 2002 roku trener Jerzy Engel wypowiedział słynne słowa, że do Korei i Japonii jedziecie powalczyć o puchar. Czy rzeczywiście wierzyliście w to, że możecie być czarnym koniem tego turnieju?

Wszystko wskazywało na to, że możemy nim być. Awansowaliśmy na ten turniej jako pierwsi z Europy i nie takie zespoły później wywalczyły przepustkę. Życie jednak brutalnie nas zweryfikowało. Czy wierzyliśmy? Mówiąc z perspektywy czasu wiadomo, że wszyscy byliśmy podekscytowani i towarzyszyły na wielkie emocje z powodu awansu oraz możliwości ugrania czegoś więcej na samym turnieju. Nie mieliśmy jednak ku temu solidnej podstawy. Ja sam oglądałem ostatnie mistrzostwa z udziałem naszej reprezentacji jako mały chłopczyk w 1986 roku i później sam na nich zagrałem. Nie mieliśmy żadnego doświadczenia czy też przekazu od chłopaków, którzy uczestniczyli wcześniej w takich imprezach, a zatem z perspektywy czasu słowa trenera Engela były trochę na wyrost. Mieliśmy oczywiście niezły zespół jak na standardy europejskie. Może brakowało nam gwiazd pokroju Roberta Lewandowskiego, ale tworzyliśmy zwartą całość i to dawało nam te dobre wyniki.

W eliminacjach rzeczywiście graliście rewelacyjnie. Wówczas tworzył pan zabójczy duet strzelecki z Emanuelem Olisadebe. Jak współpracowało się panu z tym napastnikiem?

Z Emanuelem różniliśmy się przede wszystkim stylem gry. On dawał coś innego zespołowi niż ja. Fajnie to współgrało, trener Engel zdecydował się na nas postawić i myślę, że w eliminacjach nie był zawiedziony naszą postawą. Był dobrym, szybkim zawodnikiem i można było liczyć na to, że jeśli zagra mu się piłkę, on do niej dojdzie. Tak jak mówię, dwa całkiem inne modele oraz systemy gry i właśnie to przełożyło się na naszą dobrą współpracę.

W trakcie swojej kariery zagranicznej reprezentował pan barwy Eintrachtu Frankfurt. Jak wspomina pan swój pobyt w Niemczech?

Moją przygodę z Eintrachtem Frankfurt można podzielić na dwa etapy. Pierwszy miał miejsce przed mistrzostwami świata, kiedy grało mi się naprawdę fantastycznie. Byłem w formie, strzelałem dużo bramek i grałem na bieżąco. Z kolei drugi etap to ten po mistrzostwach, kiedy przez 8 miesięcy miałem praktycznie non stop kontuzje. Mój organizm po prostu się rozleciał. Był tak przeciążony z powodu braku odpoczynku oraz urlopu, że po prostu wysiadł. Nie miałem żadnej poważnej kontuzji, tylko masę drobnych. Trzy tygodnie się leczyłem, wychodziłem na boisko, dwa dni potrenowałem i znów przytrafiał się uraz. W pewnym momencie śmiałem się, że nawet zawodnicy po zerwaniu więzadeł krzyżowych wracali do zdrowia szybciej ode mnie. Byłem jednak cały czas w reżimie treningowym, bo wyglądało to wówczas nieco inaczej niż w Polsce, a wracając do naszego kraju już w trakcie pierwszej rundy strzeliłem 10 bramek w Ekstraklasie. Biorąc pod uwagę, że wcześniej przez 8 miesięcy w ogóle nie grałem w piłkę, najlepiej widać na tym tle różnicę w poziomie treningu.

A czy czuje się pan również piłkarzem spełnionym pod kątem gry poza granicami kraju?

Myślę, że moja przygoda w Niemczech, czyli w jednej z TOP 5 lig europejskich też była spełnieniem marzeń. Dzisiaj cieszymy się, że ktoś wyjeżdża do Grecji czy Turcji, a za moich czasów w 1. i 2. Bundeslidze grało około 20 chłopaków. Dziś gra 3-4, więc chyba te Niemcy trochę nam uciekły.

Dzisiaj wśród polskich piłkarzy dominuje włoski kierunek…

Tak, ale Włosi w Europie radzą sobie obecnie trochę słabo (śmiech).

W tym roku na emeryturę przeszedł legendarny i zarazem niezwykle kontrowersyjny prezes Eintrachtu, Peter Fischer. Miał pan okazję poznać go osobiście?

Kiedy grałem w Eintrachcie, nie było tam prezesa Fischera, tylko amerykańska firma, która posiadała wtedy klubowe akcje. Dopiero kiedy odszedłem w 2003 roku, doszło do sporych zmian strukturalnych i wówczas Jack Ricky – chyba tak się nazywał, jeśli dobrze pamiętam – sprzedał swoje akcje. Poznałem jednak prezesa Fischera, ponieważ kiedy Eintracht gra blisko polskiej granicy, staram się jeździć i oglądać mecze.

Czyli nie zapomina pan o swoim byłym klubie?

Od czasu do czasu jeżdżę na mecze, kiedy tylko czas mi pozwala. Teraz może mniej, ale kiedy jeszcze nie pracowałem w Olimpii, to jeździłem.

Na koniec chciałbym spytać o pańskie zdrowie, ponieważ wygrał pan niełatwą walkę z rakiem jelita grubego. Jak pan się obecnie czuje?

Czuję się dobrze. Wie pan, jestem jednym z „niewielu”, którym udało się przeżyć tę ciężką chorobę nowotworową, ale jest to przykład dla innych, że trzeba walczyć i nie wolno się poddawać. Zdrowie póki co mi dopisuje i nie mam na co narzekać. Mam cały czas kontakt z lekarzami, badam się i jestem pod kontrolą oraz pomagam ludziom, którzy dzwonią do mnie i tej pomocy potrzebują.

POLECANE

tagi