W marcu wydawało się, że narodowa kadra tym razem już naprawdę przebiła samą siebie, bo nie ma usprawiedliwienia dla tak fatalnego stylu w meczach z Litwą i Maltą, nawet pomimo wygranych. Niestety reprezentacja Polski w czerwcu pokazała, że wciąż jest nas w stanie zaskoczyć. To jednak nie postawa boiskowa głównie pogrążyła Michała Probierza, choć… powinna.
Jedynym punktem zaczepienia po meczach z Litwą i Maltą w kontekście powodzenia projektu budowanego przez 52-letniego szkoleniowca był komplet punktów bez straty bramki. Osobom o bardziej optymistycznym usposobieniu być może choć przez chwilę mignęła w głowie myśl, że skoro plan minimum został wykonany, to może wreszcie ta drużyna zacznie stawiać jakiekolwiek kroki ku lepszemu. Nabierze odrobinę pewności siebie i uwierzy w swoje umiejętności. Zacznie prezentować na boisku jakieś wypracowane schematy. Sam po listopadowym spadku z Ligi Narodów zachowywałem powściągliwość i szukałem okoliczności łagodzących dla Michała Probierza. Jakby nie patrzeć – od początku swojej kadencji pracował w warunkach „doraźnych”. Drużynę objął w samej końcówce eliminacji Mistrzostw Europy, gdy nikt już nie wierzył w bezpośredni awans. Później miały miejsce baraże, w których liczyło się tylko osiągnięcie celu, niezależnie jakimi środkami. Przed samym Euro, w bardzo wymagającej grupie, mieliśmy zaledwie dwa towarzyskie mecze. Jesienna Liga Narodów, choć nie należy do turniejów, które najbardziej rozpalają kibiców na całym świecie, też nie tworzyła okoliczności pozwalających na przesadne eksperymenty. Pierwsza połowa 2025 roku była tak naprawdę pierwszym okresem podczas kadencji Probierza, gdy mógł w pełni spokojnie pracować.
Skończyła się taryfa ulgowa
Dlatego okres od początku marca przelał czarę goryczy. Trudno sobie wyobrazić, że po porażce z Finlandią nawet najwięksi optymiści lub ludzie życzliwi Michałowi Probierzowi mieliby wciąż wierzyć w sens tego projektu. Jeśli reprezentacja na średnim europejskim poziomie (o ile na taki się jeszcze kwalifikujemy) w meczach z: Litwą, Maltą, Mołdawią i Finlandią nie potrafi narzucić swojego stylu, zdominować rywala i pokazać, że ma jasny pomysł na grę, to nie ma już absolutnie miejsca na żadne wymówki i okoliczności łagodzące.
Kilka wygranych pojedynków i udanych zagrań Matty’ego Casha oraz Nicoli Zalewskiego z bocznych sektorów czy też płynnych akcji w środku pola to zdecydowanie za mało na dysproporcje w potencjale kadrowym między reprezentacją Polski a jej tegorocznymi rywalami. Najlepszym momentem za kadencji Michała Probierza był zdecydowanie jej początek. Pewny awans do finału baraży po zwycięstwie z Estonią (co po „popisach” w dwumeczu z Mołdawią wcale nie było takie oczywiste), a następnie wygrana po rzutach karnych z Walią trochę ociepliły wizerunek kadry w oczach kibiców i wlały w ich serca nadzieję, że z tym zespołem jednak można się utożsamiać. Symboliczny wymiar w Cardiff miało spontaniczne odśpiewanie przez piłkarzy wspólnie z kibicami Mazurka Dąbrowskiego, już po serii jedenastek. Miejscem „miesiąca miodowego” z kadrą Probierza były boiska Mistrzostw Europy, gdzie co prawda Polacy nie poradzili sobie w silnej grupie, ale meczami z Holandią i Francją pokazali, że stać ich na grę cieszącą oczy. A o to przede wszystkim w futbolu reprezentacyjnym chodzi (poza rzecz jasna samymi wynikami).
Zgromadzony przez Michała Probierza kapitał począwszy od września 2024 roku był systematycznie trwoniony. Styl porażek z Chorwacją i Portugalią chluby Biało-Czerwonym nie przyniósł. Nawet wygrana w wyjazdowym spotkaniu na inaugurację ze Szkocją pozostawiała wiele do życzenia. O ile na pierwszą część zmagań w dywizji A można było jeszcze przymknąć oko, tak rewanże stanowiły pierwszą naprawdę poważną rysę na wizerunku tej drużyny. Zremisowany 3:3 mecz z Chorwacją przypomniał nam, że naszych reprezentantów stać na dobrą grę. Natomiast patrząc z perspektywy czasu – był to ostatni mecz za kadencji Michała Probierza, po którym o grze jego podopiecznych dało się powiedzieć cokolwiek dobrego. Przyszedł bowiem listopad i porażka 1:5 z Portugalią oraz mecz u siebie ze Szkocją, w którym Andrew Robertson zrzucił Polaków do dywizji B golem w doliczonym czasie gry. Taki scenariusz okazał się dosadnym podsumowaniem dyspozycji Biało-Czerwonych w tamtej edycji Ligi Narodów.
Momenty to za mało
Mizerna postawa z bardzo słabymi rywalami w marcu oraz czerwcu dopełniła obrazu jesiennych meczów. Aby być uczciwym wobec byłego już selekcjonera, należy stwierdzić, że jakiś pomysł na grę miał. Chociażby w jego dwóch ostatnich spotkaniach Polacy podchodzili dobrze zorganizowanym pressingiem, zostawali na połowie rywali i dobrze pracowali w odbiorze. Takich momentów było jednak zbyt mało, a i wspomniane założenia piłkarze realizowali niezbyt przekonująco. Trudno też zadowalać się faktem, że Polacy mieli momenty dobrej gry z Mołdawią czy też Finlandią. Tym bardziej, że z tym pierwszym rywalem po przerwie stracili kontrolę, oddali mu piłkę i zaczęli grać nerwowo. Tak samo sytuacja wyglądała w Helsinkach po stracie pierwszej bramki. Polacy mieli obiecujące wejście w mecz, wykreowali kilka niezłych sytuacji, ale po rzucie karnym dla Finów wszystko się posypało. Kompletnie stracili wiarę we własne umiejętności i pewność siebie, ponownie przejawiając w swoich poczynaniach dużą nerwowość.
W przeciwieństwie do poprzednich eliminacji sytuacja w grupie jest jeszcze do odratowania. Polacy do Finów, z którymi będą walczyć o drugą lokatę za plecami Holandii, tracą jeden punkt, a rewanżowy mecz we wrześniu rozegrają w roli gospodarza. Wobec tego zmiana trenera jest jak najbardziej uzasadniona, a w obliczu niedającej żadnej nadziei postawy – wręcz konieczna. Problem w tym, że Cezary Kulesza nie miał zamiaru zwalniać Michała Probierza. W oświadczeniu opublikowanym przez PZPN w czwartkowy poranek to trener poinformował o swojej rezygnacji: „Doszedłem do wniosku, że w obecnej sytuacji najlepszą decyzją dla dobra drużyny narodowej będzie moja rezygnacja ze stanowiska selekcjonera. Pełnienie tej funkcji było spełnieniem moich zawodowych marzeń i największym życiowym zaszczytem”.
Dzieli nas piłka
Probierz prawdopodobnie wciąż prowadziłby reprezentację, gdyby nie sprawa opaski kapitańskiej. W niedzielny wieczór rozpętała się burza. Najpierw za pośrednictwem lakonicznego komunikatu zamieszczonego na profilu :Łączy nas piłka” dowiedzieliśmy się o odebraniu decyzją selekcjonera opaski Robertowi Lewandowskiemu, a chwilę później sam zainteresowany w swoich social mediach napisał: „Biorąc pod uwagę okoliczności i utratę zaufania do selekcjonera Reprezentacji Polski postanowiłem do czasu, kiedy jest trenerem zrezygnować z gry w Reprezentacji Polski. Mam nadzieję, że będzie dane mi jeszcze zagrać dla najlepszych kibiców na świecie”.
Michał Probierz miał logiczne argumenty, uzasadniające taką decyzję. Można rozumieć zmęczenie Roberta Lewandowskiego całym sezonem, ale brak przyjazdu kapitana i najlepszego zawodnika kadry na jeden z najważniejszych meczów eliminacji nie przystoi pozycji, jaką w narodowych barwach ma wybitny napastnik. Decyzja Probierza obroniłaby się, ale całą sprawę rozegrał w najgorszy możliwy sposób. Po pierwsze sam sposób jej przekazania pozostawia wiele do życzenia. Po drugie timing tego komunikatu był fatalny, biorąc pod uwagę, że Polacy dwa dni później mieli rozegrać rzeczony mecz z Finami. Probierz zagrał va banque i biorąc pod uwagę postawę Polaków we wtorkowy wieczór – przegrał z kretesem. Wobec atmosfery, jaka zapanowała wokół narodowego zespołu w ostatnim tygodniu, rezygnacja Probierza wydaje się jedynym remedium i szansą na jej uzdrowienie. Teraz Cezary Kulesza musi podjąć właściwy wybór, by ratować sytuację. Ale niezależnie od tego pamiętajmy, że trzeba też patrzeć na ręce (a raczej nogi) naszym reprezentantom. Na nich też spoczywa duża odpowiedzialność za wyniki i budzącą coraz większą frustrację postawę w ostatnich latach.
Igor Dziedzic