Po 22 edycjach Mistrzostw Świata Afryka wreszcie doczekała się swojego reprezentanta w półfinale mundialu. Mowa oczywiście o reprezentacji Maroka – drużynie, która od jakiegoś czasu jest na ustach całego świata. Wszyscy zachwycają się tym, jak poukładany jest ten zespół. Ich organizacja gry w defensywie jest niesamowita. Z kolei z przodu mają takich piłkarzy jak Sofiane Boufal, czy Hakim Ziyech. Spróbujmy jednak na ich sukces popatrzeć nieco szerzej.
Pogromcy mitów
Już od początku tego mundialu reprezentanci Maroka dali się poznać jako poskramiacze gigantów. W swoim pierwszym meczu w Katarze postawili bardzo twarde warunki Chorwatom, a więc wicemistrzom świata. Następnie bez większych problemów rozprawili się z pogrążoną w marazmie kadrą Belgii. W fazie pucharowej wysłali do domu dwie drużyny, w których wielu widziało przyszłych mistrzów świata – najpierw w karnych pokonali Hiszpanów, a później uporali się z Portugalczykami. Te wyniki imponują, ale jeszcze ciekawsze jest to, z jaką łatwością Marokańczycy niszczyli kolejne stereotypy i mity panujące w środowisku piłkarskim (i to nie tylko naszym).
Mit numer 1: gra defensywna musi być brzydka
Selekcjoner Marokańczyków Walid Regragui podkreśla, że jego drużyna inspiruje się filozofią trenera Atletico Madryt, a więc Diego Simeone. I to widać doskonale. W fazie defensywnej Marokańczycy są wręcz perfekcyjnie ustawieni – niezależnie od tego, czy bronią wysoko, czy nisko. Przez to, że tak sprawnie zamykają przestrzeń, wymuszają na przeciwniku wymianę jałowych podań (czego najlepszym przykładem jest mecz z Hiszpanią). Sprawili, że bronienie się wygląda nie jak efekt desperacji, tylko jak przemyślana strategia. Oczywiście, pomaga im fakt, że w linii obrony mają piłkarzy, którzy na co dzień grają w PSG, Bayernie, czy w West Hamie. Z takimi zawodnikami łatwiej jest przyjmować na siebie ciosy. Niemniej jednak – jesteśmy teraz świadkami różnicy pomiędzy świadomymi działaniami defensywnymi, a tym, co pokazała nam w Katarze reprezentacja Polski.
Maroko pokazuje, że na mundialu wcale nie trzeba tworzyć sobie wielu okazji, czy kontrolować posiadanie piłki, żeby robić furorę. Wystarczy mieć plan na grę, który uwzględnia zalety i wody poszczególnych graczy. To takie proste.
Mit numer 2: selekcjoner kadry potrzebuje czasu
To jeden z argumentów, którego używają zwolennicy Czesława Michniewicza. Owszem, można powiedzieć, że nasz selekcjoner nie miał czasu na przeprowadzenie jakichś wielkich zmian. Jak się okazuje, można sobie jednak poradzić i bez tego – co udowodnił Walid Regragui. Dostał posadę trenera reprezentacji Maroko w sierpniu… tego roku. Przed Mistrzostwami Świata prowadził Marokańczyków w trzech meczach towarzyskich.
Choć jego kadencja trwa nieco ponad dwa miesiące, momentami wydaje się, że pracuje jako selekcjoner już jakieś dwa lata. To, jak w tym krótkim czasie przygotował drużynę na mundial jest niebywałe. Nie ma nawet jednej chwili, w której jego piłkarze nie wiedzą, co mają robić. Wszystko jest poukładane.
Żeby było jasne – każdy przypadek jest inny. Jeden na zaszczepienie swoich pomysłów potrzebuje więcej czasu, inny mniej. To, że udało się Regraguiemu oznacza jednak, że niemożliwe nie istnieje. Czasem rzeczy wielkie robi ten, któremu nikt nie powiedział, że się nie da.
Mit numer 3: 1/8 finału to sukces
Polskę i Maroko łączy jedno – dla obu krajów mundial w Katarze był historyczny. Oba kraje po 36 latach przerwy awansowały wreszcie do fazy pucharowej Mistrzostw Świata. Między nami jest jedna, ale za to olbrzymia różnica – podejście do tego osiągnięcia. Nasz narodowy minimalizm kazał nam myśleć, że wejście do 1/8 finału to sukces, który należy świętować bez względu na okoliczności. W Maroku nastroje były zupełnie inne. Nikt tam nie popadł w samozadowolenie. Wręcz przeciwnie, ich apetyt rósł w miarę jedzenia.
Najlepiej pokazują to wypowiedzi trenera Regraguiego. Mecz z Hiszpanią? „Będziemy grać bez kompleksów, nie mamy nic do stracenia”. Ćwierćfinał przeciwko Portugalii? „Mnie osobiście ćwierćfinał nie zadowala. Nadal jesteśmy głodni.” Przed spotkaniem z Francją z ust trenera Marokańczyków padło takie zdanie: „Nadszedł czas zaznaczenia swojego terytorium”. „Lwy Atlasu” mają przed sobą tylko wizję bycia pierwszą afrykańską drużyną, która zagra w finale Mistrzostw Świata. Nie ma kalkulacji, osiadania na laurach czy pociesznych gadek o pokazaniu się na tle faworyta. W tym zespole jest wiara w to, że każdego da się pokonać.
Po drugiej stronie boiska też są ludzie. Marokańczycy doskonale zdają sobie z tego sprawę.
Dlaczego akurat Maroko?
Żeby wyjaśnić, dlaczego to akurat Marokańczykom udało się osiągnąć historyczny sukces, jakim jest awans do półfinału Mistrzostw Świata, należy zacząć od podstawowych faktów. Położenie geograficzne Maroka sprawia, że ten kraj ma dość zauważalną przewagę nad resztą krajów afrykańskich. Ich kultura to zlepek kultur arabskich, berberskich, żydowskich i – co najważniejsze – zachodnioeuropejskich. Zawsze były tam widoczne wpływy francuskie i hiszpańskie, do których w XX wieku dołączyły wpływy belgijskie i holenderskie. Jak do tego doszło?
W przypadku Belgii wszystko zaczęło się od roku 1912. Wtedy właśnie Francuzi zaczęli sprowadzać ze swoich północnoafrykańskich kolonii młodych pracowników, których największą zaletą było to, że byli oni tani w utrzymaniu. Niektórym – za pozwoleniem Francuzów – udawało się przedostać do Belgii, gdzie pracowali głównie w małych, przemysłowych miasteczkach Walonii. Szacuje się, że w roku 1930 mieszkało tam sześć tysięcy Marokańczyków. Kolejna fala imigracji przyszła już po II wojnie światowej. Belgowie musieli podreperować gospodarkę zniszczoną przez wojnę. W tym celu zaprosili obywateli innych krajów do pracy w górnictwie i przemyśle ciężkim. Kontrakt z Marokiem podpisany został w roku 1964. Efekty widoczne były bardzo szybko – sześć lat po tym wydarzeniu Marokańczyków w Belgii było już 40 tysięcy. Program kontraktów, który oprócz Maroka obejmował także Hiszpanów, Greków i Turków, zakończony został w roku 1974. Do tego czasu Marokańczycy przebywający w Belgii zdążyli jednak założyć rodziny (bądź przywieźć je ze sobą) i osiąść w tym kraju na stałe. Doszli do nich też studenci, którzy w latach 80-tych i 90-tych uciekali przed reżimem króla Hassana II.
W Belgii na świat przyszło łącznie czterech piłkarzy z 26-osobowej kadry Maroka na MŚ: Anass Zaroury, Ilias Chair, Selim Amallah i Bilel El Khannous. W sąsiedniej Holandii urodziła się kolejna czwórka – Sofyan Amrabat, Noussair Mazraoui, Hakim Ziyech i Zakaria Aboukhlal. Historia emigracji Marokańczyków do Holandii zaczyna się w latach 60-tych. Problem był taki sam, co w Belgii – gwałtowny wzrost gospodarczy połączony z niedoborem pracowników. Można jednak powiedzieć, że Marokańczycy bardziej upodobali sobie Holandię jako miejsce do życia. W latach 1965-1986 przeniosło się tam prawie 300 tysięcy osób. Teraz jest ich już ponad 400 tysięcy, co daje około 2,5% populacji całego kraju.
„Marokkaanse Nederlanders” stworzyli coś na kształt swojego własnego społeczeństwa, które dąży do izolacji. Małżeństwa pomiędzy Marokańczykami a Holendrami są praktycznie niespotykane. Marokańczycy mieszkający w Holandii wolą spędzać czas wśród swoich. Niestety, wyróżnia ich też działalność przestępcza. Obywatele pochodzenia marokańskiego są podejrzewani o popełnienie czynu karalnego pięć razy częściej, niż rodowici Holendrzy. Do łamania prawa skłonności mają zwłaszcza imigranci drugiego pokolenia (synowie imigrantów). Spośród młodych (18-25 lat życia) Marokańczyków przebywających w Holandii, co dziesiąty jest podejrzanym w jakimś śledztwie.
Główną tego przyczyną jest – niestety – bieda i brak odpowiedniej edukacji. Wielu z tych, którzy przybyli do Holandii podczas pierwszej fali emigracyjnej, kończyło swoją edukację bardzo wcześnie, bądź nawet jej nie zaczynało. Ponadto, trzeba wspomnieć o dyskryminacji, która spotyka tych ludzi na rynku pracy. Jeśli holenderski pracodawca będzie miał do wyboru Holendra i Marokańczyka, częściej wybierze tego pierwszego. Wobec tego można wysnuć wniosek, że status społeczno-ekonomiczny mniejszości marokańskiej w Holandii jest bardzo niski. Izolacja, bieda, brak edukacji, problemy na rynku pracy, przestępczość – wszystkie te czynniki nakładają się na siebie. Młodym Marokańczykom szansę na lepsze życie często daje zatem piłka nożna. Opisuje to chociażby urodzony w Rotterdamie były reprezentant Maroka Nourdin Boukhari:
„Dorastałem w ośmiodzietnej rodzinie. Nie było szansy na nawet najmniejsze kieszonkowe. Żyłem bardziej na ulicy, niż w domu. Spójrzcie na Mounira El Hamdaoui czy Youssefa El-Akchaoui. Ci chłopcy grali razem ze mną na ulicy w Rotterdamie. Nigdy nie zapomnimy tego, skąd przyszliśmy, i tego, że kiedyś nie mieliśmy nic, oprócz piłki.”
Pod tą wypowiedzią mogłaby się podpisać połowa marokańskiej drużyny. Jest to bowiem drużyna wyjątkowa – o jej sile stanowią imigranci. Ludzie, którzy od małego zmagają się z ubóstwem i brakiem tolerancji, i to niezależnie od kraju, w którym mieszkają. Wszystkich łączy świadomość tego, ile musieli w życiu przeżyć, by znaleźć się tu, gdzie są teraz.
Szacuje się, że w diasporze marokańskiej żyje ok. 5 milionów osób. Większość wybiera kraje Europy Zachodniej – Francję, Holandię, Belgię, Hiszpanię czy Włochy. Z takimi wzorcami sukces piłkarski jest kwestią czasu.
Słów kilka o szkoleniu
No dobrze – udało się ustalić, że piłkarska kadra Maroko czerpie garściami ze swojej licznej diaspory. Mało kto wie jednak, że w samym Maroku mieszka aż 37 milionów osób. Pod względem populacji jest to jedenasty kraj na kontynencie afrykańskim (trzydziesty dziewiąty na świecie, tuż pod Polską). Ponadto Maroko może się pochwalić piątym wynikiem w Afryce, jeśli chodzi o wartość PKB na osobę. Ta informacja pozornie wydaje się nieistotna, ale jak pisze Simon Kuper w książce pt. „Futbonomia” sukces piłkarski danego kraju zależy od trzech czynników: liczby ludności, PKB na osobę, i doświadczenia w meczach międzynarodowych. Maroko wypada nieźle we wszystkich trzech kategoriach – grzechem byłoby zatem zmarnowanie takiego potencjału. Zwłaszcza, że Maroko posiada przecież wspomniany wcześniej atut w postaci bliskości do Europy, a więc centrum piłkarskiego know-how.
Ale Marokańczycy mają też „asa w rękawie”. Mowa o położonej w mieście Sale akademii Mohammeda VI. Budowa tego gigantycznego kompleksu zaczęła się w roku 2007, a sponsorował ją sam król Maroka, któremu zresztą akademia zawdzięcza swoją nazwę. W skład akademii wchodzi dziewięć boisk (w tym jedno pod balonem), cztery hotele pięciogwiazdkowe, centrum medyczne, i szkoła. Do głównych zadań szkółki należało:
- wyłapywanie największych talentów z całego kraju (skupiając się w szczególności na biednych obszarach Rabatu – stolicy kraju)
- przygotowywanie młodych piłkarzy na wymogi profesjonalnej piłki
- zbudowanie boisk, które mogłyby w przyszłości posłużyć reprezentacji
- zapewnienie młodzieży edukacji, by miała ona plan B poza piłką nożną
Można śmiało powiedzieć, że ta wielomilionowa inwestycja zdecydowanie się zwróciła. Przez szkółkę, która czasem nazywana jest „marokańskim Clairefontaine” przewinął się Nayef Aguerd, Azzedine Ounahi i Youssef El-Nesyri.
Era globalizacji
Współczesny świat przypomina zespół naczyń połączonych. Usprawnienia w dziedzinach transportu i komunikacji sprawiły, że nowe technologie i pomysły podróżują dziś szybciej, niż kiedykolwiek. Proces wymiany informacji nie mógł ominąć piłki nożnej. Jest on tak zaawansowany, że dziś dostęp do wiedzy mają wszyscy. Skutkiem jest to, że obecnie potencjalny talent można znaleźć praktycznie wszędzie. Najlepsze kluby świata pełne są piłkarzy z całego globu. Gdy Marokańczycy ostatni raz wyszli z grupy na mundialu, w ich składzie było pięciu zawodników, którzy grali poza Marokiem. Teraz proporcje się kompletnie odwróciły – z 26 piłkarzy, których na mundial powołał Walid Regragui, tylko trzech na co dzień gra w lidze marokańskiej.
Jak pokazał nam mundial w Katarze, coraz ciężej jest w dzisiejszych czasach przewidzieć wynik danego meczu. Cytując trenera Juanmę Lillo „wszyscy grają tak samo”. Piłka nożna staje się homogeniczna. Różnice pomiędzy poszczególnymi drużynami występującymi na Mistrzostwach Świata nigdy wcześniej nie były tak małe.
„Nigdy przedtem świat nie był tak mocno zróżnicowany pod względem możliwości jakie oferuje, i równie egalitarny, jeśli chodzi o zwyczaje, które narzuca.”
Eduardo Galeano, Futbol w słońcu i cieniu
Jeszcze na początku XXI wieku drużyny spoza dominującego nurtu piłki europejskiej, które chciały zmniejszyć dystans do najlepszych szły na skróty zatrudniając szkoleniowców ze Starego Kontynentu. Guus Hiddink zaprowadził holenderską filozofię piłki do Australii, Korei Południowej i Rosji. Serb Bora Milutinović wprowadzał do 1/8 finału Mistrzostw Świata takie kraje jak Meksyk, Kostaryka, USA czy Nigeria. Otto Rehhagelowi nie poszło może na mundialu tak dobrze, ale prowadzonym przez siebie Grekom zaszczepił słynny niemiecki „ordnung”. O tym, co osiągnęli pod jego wodzą nie trzeba nikomu przypominać.
Tak, kiedyś ci, którzy znajdowali się na peryferiach poważnej piłki musieli korzystać z pomocy z zewnątrz. Walid Regragui udowodnił jednak, że te czasy już minęły. To pierwszy trener z Afryki, któremu udało się poprowadzić swoją drużynę do półfinału Mistrzostw Świata. Żywy przykład tego, że najnowsze osiągnięcia myśli piłkarskiej mają zasięg globalny. Kto wie, może kiedyś dojdzie do tego, że przedstawiciel świata arabskiego przejmie jeden z czołowych europejskich klubów? Sam Regragui twierdzi, że na ten moment jest to niemożliwe. Być może ma rację, ale już w perspektywie dwudziestoletniej wydaje się to całkiem realne. Tempo zmian jest wręcz zawrotne. Zaskakuje ono nawet samych Europejczyków, którzy dotychczas byli przyzwyczajeni do tego, że razem z Ameryką Południową tworzą duopol rządzący futbolem. Wystarczy przytoczyć to, co do Hakima Ziyecha powiedział kiedyś Marco van Basten:
„Jak głupim trzeba być, żeby wybrać Maroko jeśli jesteś brany pod uwagę przy powołaniach do kadry Holandii?”
Słowa te padły w roku 2015. Słynny holenderski napastnik nawet nie wiedział, jak szybko obrócą się one przeciwko niemu. Dziś Ziyech i spółka biją się z Francuzami o finał mundialu, a „Oranje” oglądają ich w domach.
Pierwsze oznaki tego, że piłka nożna stała się sportem globalnym można było zobaczyć już na Mistrzostwach Świata 1982. Wtedy na mundialu po raz pierwszy zagrała Australia. Każdy kontynent miał zatem swojego przedstawiciela. 20 lat później Korea Południowa stała się pierwszą azjatycką drużyną, która awansowała do półfinału mistrzostw. Dziś z kolei oczy całej Afryki zwrócone będą na Maroko. „Lwy Atlasu” mają dzisiaj niepowtarzalną szansę na to, by wbić ostatni gwóźdź do trumny piłkarskiego europocentryzmu.
Mecz, który przejdzie do historii
Na grę Maroka patrzy cały świat – a w szczególności Afryka i świat arabski. Można doszukiwać się pewnej „prozy życia” w tym, że Marokańczycy najważniejszy mecz w historii swojego kraju zagrają przeciwko Francji. Z tym krajem łączy ich przecież tak dużo. Co trzeci obywatel Maroka mówi po francusku. Ponad połowa Marokańczyków studiujących za granicą studiuje właśnie we Francji. Tam zresztą mieszka 1,5 miliona obywateli Maroka. Przełożyło się to oczywiście na piłkę nożną – korzenie francuskie posiada zarówno Sofiane Boufal, jak i Romain Saiss, którego historia nadaje się na film. Zaczął swoją karierę we francuskim piątoligowcu o nazwie Valence. Pensja o wysokości 500 euro nie pozwalała mu się utrzymać, dlatego zmywał naczynia w restauracji prowadzonej przez swoich rodziców. Swój pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał dopiero w wieku 21 lat.
Marokańczycy zawdzięczają Francji wiele. To w końcu największy partner handlowy Maroka, a także największy zagraniczny inwestor. Ich wkład widoczny jest właściwie w każdym sektorze marokańskiej ekonomii – nawet w narodowych liniach lotniczych i narodowej kolei. Ale jest też druga strona medalu. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że relacje francusko-marokańskie w ostatnich kilku latach uległy pewnemu oziębieniu. Pod koniec zeszłego roku Francja o połowę obniżyła liczbę wiz przyznawaną obywatelom Maroka. Do tego doszedł też spór o Saharę Zachodnią, o którą Maroko walczy z organizacją niepodległościową „Front Polisario”. Marokańczycy teoretycznie mogą liczyć na wsparcie Francuzów w tej sprawie, ale jednocześnie krążą opinie, że rząd Emanuela Macrona nie robi za dużo, żeby to wsparcie okazać.
Do tych nowych problemów należy też dodać tło historyczne – na mocy traktatu feskiego Maroko w latach 1912-1956 objęte było francuskim protektoratem. Wszelkie próby odzyskania niepodległości podejmowane przez Marokańczyków spotykały się z francuską agresją. Obywatele Maroka nie mogli nawet chodzić na wiece polityczne – Francuzi obawiali się bowiem, że „usłyszą rzeczy, których nie będą umieli zrozumieć”. Arabskojęzyczne gazety podlegały cenzurze. Owszem, niektóre ze swoich kolonii Francuzi traktowali jeszcze gorzej, ale mimo wszystko ten nieco ponad 40-letni okres w historii Maroka wciąż rzuca cień na relacje obu państw.
Ten mecz to walka o coś więcej, niż finał mistrzostw świata. To historia kraju pokrzywdzonego przez los. To szansa na zakończenie latynosko-europejskiego duopolu. To pokazanie wszystkim, że w dzisiejszej piłce nie ma już podziału na faworytów i kopciuszków.
Jedno jest pewne – niezależnie od tego, jakim wynikiem skończy się dzisiejsze spotkanie, Paryż stanie w ogniu.