Marek Zub: Nie tęsknię za Polską, bo nie mam za czym tęsknić

2015.04.04 BELCHATOW
PILKA NOZNA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2014/2015
FOOTBALL POLISH EKSTRAKLASA SEASON 2014/2015
GKS BELCHATOW - LECH POZNAN
N/Z MAREK ZUB (TRENER, HEAD COACH)
FOTO LUKASZ LASKOWSKI / PRESSFOCUS

Jest jednym z nielicznych polskich szkoleniowców, którzy z sukcesami prowadzili zagraniczne kluby. W trakcie swojej kariery trenerskiej odwiedził m.in. Łotwę, Kazachstan, a nawet Chiny! Poznał wiele kultur, zyskał wiele doświadczeń, którymi teraz chętnie się dzieli. Paradoksem jest, że za granicą posiada większą renomę niż we własnym kraju, ale w ogóle się tym nie przejmuje i nie spieszy mu się, by wrócić do Polski. O kim mowa? Przed państwem jedyny w swoim rodzaju Marek Zub!

W rozmowie z nami opowiada m.in. o czasach pracy w Bełchatowie, piłkarskiej rzeczywistości na Łotwie, olbrzymiej roli języków obcych i swojej przyszłości trenerskiej. Zapraszamy!

Jakub Kowalikowski (PolskaPiłka.pl): W ostatnich wywiadach mówił Pan, że chciałby spróbować swoich sił na zachodzie Europy. Podpisał Pan jednak kontrakt ze Spartaksem. Nie było ofert z zachodu czy przemówiło serce i zdecydował się Pan wrócić do Jurmały?

Marek Zub (Spartaks Jurmała): Nie zdecydowało serce, ale fakt, że w tym momencie nie miałem szans znaleźć pracy na zachodzie. Spędziłem tam parę miesięcy, chciałem wrócić już do pracy. Powiem szczerze, że nie myślałem, że będę jeszcze pracował na Łotwie, ale jak to mówią: „Nigdy nie mów nigdy”.

Będąc przy temacie ofert – czy były jakieś z Polski?

Nie, z Polski nie było żadnych ofert.

W ostatnich wywiadach mówił Pan, że jednym z najgorszych czynników pracy za granicą jest tęsknota za rodziną, co jest oczywiście zrozumiałe. A czy tęskni Pan za pracą w Polsce? Za specyfiką, która jej towarzyszy?

Powiem tak – nie tęsknię za pracą, kiedy jej nie ma. Patrząc na to, gdzie pracowałem w Polsce w swojej trenerskiej karierze, to w zasadzie nie mam za czym tęsknić. Patrzę na to w ten sposób, że ani nie miałem wielkich szans na pracę, ani nawet te epizody, w których pojawiałem się w naszym kraju w roli trenera, były karkołomne. Dużo działo się wokół klubów i to bardziej w kontekście spraw niezwiązanych ze szkoleniem czy pracą na boisku. Te przygody były stosunkowo krótkie i nie mam za czym tęsknić. Jestem już na tyle uformowany do pracy z daleka od domu, że nie sprawia mi to problemu. Kolejny wyjazd nie jest dla mnie kłopotem.

W krajach Europy Wschodniej, takich jak Litwa czy Łotwa cieszy się Pan dużą renomą, a we własnym kraju nie jest Pan tak ceniony. Jak Pan myśli, z czego to wynika?

Myślę, że albo prezesi klubów mnie nie kojarzą, a tych, co mnie kojarzą na mnie nie stać.

Ostatnim polskim klubem, który Pan prowadził był GKS Bełchatów. Nie była to ani długa, ani udana przygoda. Czy zabrakło wtedy zaufania?

Przychodząc do Bełchatowa podejmowałem wielkie ryzyko. Klub był na równi pochyłej, zespół był ze sobą skłócony, w pewnym sensie nawet pogodzony z porażką. Z mojego punktu widzenia trudno było cokolwiek zrobić, by utrzymać klub w ekstraklasie. Dowodem było to, co działo się po zakończeniu sezonu, kiedy piłkarze, choć jeszcze niedawno koledzy z klubu, na dachach samochodów wyrażali swój stosunek do partnerów z boiska. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to się może tak skończyć. Dwa tygodnie mojej pracy tam nazwałbym tylko epizodem, próbą utrzymania zespołu w ekstraklasie. Nie udało się, w związku z tym prawdopodobnie to też miało wpływ na to, co dzieje się obecnie wokół mojej osoby.

Jak skomentowałby Pan słowa jednej z osób związanej z GKS-em Bełchatów, która, po tym jak Pan zrezygnował z funkcji prowadzenia drużyny, powiedziała: “Zatrudnienie Zuba to była pomyłka. Nie miał koncepcji na prowadzenie zespołu, o czym świadczy fakt, że w każdym spotkaniu wystawiał inny skład. W ten sposób nie da się zdobywać punktów.”?

Jak bym to skomentował? To powiedział ktoś, kto tym zdaniem szukał małej sensacji. Ja już powiedziałem – zespół był totalnie skonfliktowany. Jak w takiej sytuacji można stawiać na jeden skład? Ten ktoś chciał zrobić sobie jakąś reklamę polegającą na tym, jakim to on jest znawcą futbolu. Może temu komuś moja osoba nie odpowiadała, bo widziała kogoś innego na tym stanowisku. Dla mnie śmieszne jest używanie takiego argumentu. Tego składu po prostu nie było. Byłem w Bełchatowie kilka tygodni, szukałem optymalnego rozwiązania, a sytuacja w klubie i w szatni była tak napięta, że po prostu nie udało mi się tego poukładać. Czy zrobiłby to ktoś inny? To jest tylko teoria. Wyczuwam w tej wypowiedzi jakąś taką osobistą niechęć, ale nie zgodziłbym się absolutnie, że to była interpretacja kogoś, kto ma pojęcie o tym, co może zrobić trener w takiej sytuacji. Było na pewno wiele takich opinii, że błędem było zatrudnienie, przebieranie w zawodnikach – można powiedzieć, że wszystko było błędem, jeśli zespół nie utrzymał się w ekstraklasie. Ja przyszedłem gasić pożar, natomiast ja tego pożaru nie wywołałem. Nie udało mi się zgasić, spłonęła stodoła, w związku z tym ja jestem winien, ponieważ byłem ostatnią osobą, która w tej stodole przebywała.

FOTO LUKASZ LASKOWSKI / PRESSFOCUS

Powróćmy do Łotwy. Poprzedni sezon Spartaks zakończył w środku tabeli. Klub zmienił się od Pana ostatniego pobytu – z mistrzowskiego zespołu stał się ligowym średniakiem. Czego Pan oczekuje od Spartaksa w tym sezonie?

Na przestrzeni kilku sezonów, określając zespół od zespołu mistrzowskiego do ligowego średniaka, to takie bardzo ogólne pojęcie. W przypadku tego klubu i całych rozgrywek sprawa jest trochę inna. Tutaj w lidze jest limit ośmiu obcokrajowców. Panują tu sprzyjające warunki do tego, by tworzyć kluby, których celem jest w zasadzie jeden sezon i wypromowanie zawodników. Ja mam w drużynie kilkunastu obcokrajowców, kilku bardzo młodych. Z tamtego zespołu nie ma już nic. To jest zupełnie nowa grupa ludzi. Trzeba coś z nimi stworzyć. W ciągu dziesięciu miesięcy, bo tyle trwa sezon, trzeba spróbować zrobić jak najlepszy wynik i jak najbardziej podnieść ich umiejętności. To są jeszcze młodzi i niedoświadczeni chłopcy. To jest główny cel. Tutaj nie ma długofalowych planów, strategii, odnoszenia się do poprzedniego sezonu itd.

Na Łotwie poza FC Rygą oraz Rigas FS, które są stabilne i zdecydowanie górują pod względem finansowym oraz organizacyjnym nad całą resztą, dla każdego innego zespołu nowy sezon to nowa historia. Dla wszystkich drużyn w tym kraju, które mają ambicje większe niż utrzymanie się w lidze, celem jest zajęcie miejsca premiowanego startem w eliminacjach do europejskich pucharów. W ostatnich sezonach dwa pierwsze miejsca są zarezerwowane dla klubów ze stolicy, natomiast o trzecią pozycję walczy kilka ekip: Valmiera, FK Lipava, Spartaks, FK Ventspils – to wszystko zależy od sezonu, od tego, jak dobrą grupę zawodników mają w danym momencie. Ja uważam, że mam do dyspozycji bardzo ciekawych, młodych piłkarzy. Teraz muszę przygotować jak najlepiej ekipę, aby walczyła o jedno z miejsc w czołowej trójce. O dalszych planach trudno mówić, bo podejrzewam, że historia i strategia tej drużyny na ten sezon skończy się po tegorocznych rozgrywkach. Tutaj to wygląda trochę inaczej niż na przykład w naszej ekstraklasie.

W drużynie Spartaksa występuje sporo zawodników z różnych stron świata. Są Nigeryjczycy, Iworyjczyk, gracze z Mołdawii, a nawet ze Ghany. Czy doświadczenie z pracy w różnych kręgach kulturowych pomaga funkcjonować w tak wielokulturowej szatni?

To jest podstawa. Mówi się, że piłka nożna ma swój własny język i wszyscy go rozumieją – ci, którzy chcą grać w piłkę i ci, którzy to robią. To tylko teoria, ja się z tym nie zgadzam. To nie wystarczy. Uważam, że pracuję tu, gdzie pracuję z tymi zawodnikami, ponieważ ktoś, kto proponuje mi pracę, bierze pod uwagę, że potrzebuje kogoś, kto będzie miał łatwiejszy kontakt z piłkarzami, pochodzącymi z różnych krajów, mówiącymi różnymi językami. Sądzę, że to jeden z ważniejszych aspektów tej pracy.

Rzecznik prasowy klubu wspomniał, że przyjściu Pana do klubu towarzyszyło wiele drobnych, jak to określił „niuansów”. Czy mógłby Pan rozwinąć tę myśl, o co dokładnie chodziło wspomnianemu Edurdsowi Petrovsowi?

Nie, nie mam pojęcia, o co mu chodziło. Być może miał na myśli kwestie wewnętrzne, związane z moim przyjściem, ale niestety nie wiem nic więcej.

Jak zapatruje się Pan na współpracę z prezesem Edgarasem Gauračsem, który w 2017 był podstawowym zawodnikiem trenowanego przez Pana zespołu?

Edgards był moim kapitanem drużyny. W momencie, w którym zdecydowałem się odejść, to było w połowie sezonu, dostałem wtedy ciekawszą propozycję z innego klubu, Edgards rozpłakał się takim męskim płaczem. Mnie też to bardzo wzruszyło i byłem mile zaskoczony, że czasem w piłce nożnej można reagować w taki sposób i tak odnosić do trenera. To jest pełna odpowiedź na pańskie pytanie. Podejrzewam też, że to, że tu jestem, to była jego inicjatywa. On też pierwszy się ze mną skontaktował. Znamy się od dłuższego czasu. Jest teraz dyrektorem nie tylko sportowym, ale całego klubu. Odpowiada za większość spraw, związanych z zespołem, funkcjonowaniem drużyny.

Czy Przemysław Łagożny to jedyny Polak, który będzie pomagać panu w prowadzeniu zespołu?

Przemek pracuje ze mną dłuższy czas. Planowałem znaleźć polskiego trenera przygotowania fizycznego. Niestety do tej pory nie udało mi się znaleźć odpowiedniego kandydata. Te osoby, którym składałem propozycje, odmawiali z różnych powodów – finansowych, rodzinnych, może mieli inne wyobrażenia czy oczekiwania. Priorytetem było dla mnie znaleźć kogoś i dać komuś szansę popracować w trochę innym środowisku, ale nikogo nie znalazłem, więc będę szukał gdzie indziej.

Spartaks zaczyna przygotowania do nowego sezonu Virsligi. Drużyna z Jurmały przygotowywać się będzie na Łotwie, gdzie obecnie, tak samo jak w Polsce, panują minusowe temperatury. Czy uważa Pan, że trudne warunki znacznie utrudniają pracę w okresie zimowym?

Generalnie tak. Wiadomo, że śnieg, lód i mróz nie sprzyjają grze w piłkę nożną. Wirus w pewnym stopniu determinuje pewne decyzje, chociażby odnośnie sposobu przygotowań. Była możliwość wyjazdu na zgrupowanie do Turcji, natomiast wiązało się to z ryzykiem. Co będzie po powrocie, jeżeli sytuacja pandemiczna w kraju się pogorszy? Gdyby po trzytygodniowym pobycie w Turcji, przyjeżdżając na kilkanaście dni przed startem ligi, musielibyśmy udać się na kwarantannę, wówczas wszelkie osiągnięcia i to, co udałoby się drużynie wypracować na zgrupowaniu, uległoby degradacji i nie miałoby sensu. Mistrz kraju wyjechał do Dubaju i będzie siedział tam prawie dwa miesiące, ale to ekipa z innego wymiaru, jeśli chodzi o organizację i finanse. Inne drużyny też zdecydowały się na wyjazd zagraniczny. Dzięki temu mamy możliwość korzystać z ich obiektów, pełnowymiarowego sztucznego boiska pod dachem. Ani śnieg, ani wiatr, ani lód na razie nam nie przeszkadzają. Problem pojawia się, kiedy mamy dwa treningi dziennie, bo wtedy trudno znaleźć miejsce na jednostkę poranną. Szukamy hali lub siłowni, ale ze względu na pandemię i obostrzenia, wszystkie tego typu obiekty są tutaj zamknięte. Staramy się korzystać z dopuszczenia profesjonalnych sportowców do takiej aktywności, ale to też sprawia problemy. Tak jak powiedziałem, jeden trening mamy zagwarantowany na normalnych warunkach i nie ma co narzekać.

Nemanja Belaković to jeden z najbardziej wyróżniających się piłkarzy Spartaksa. Czy myśli Pan, że poradziłby sobie na zachodzie, na przykład w ekstraklasie?

Z tego co widziałem na treningach, to uważam, że on nie tylko by sobie poradził, ale byłby naprawdę istotnym zawodnikiem w ekstraklasie. Jeżeli miałby okoliczności, by „sprzedawać” swoje umiejętności, to myślę, że jak najbardziej dałby sobie radę. Być może trochę ryzykuję ocenę, ale w ostatnim roku był jednym z najlepszych piłkarzy w zespole, liderem drużyny, został królem strzelców. Jest jeszcze stosunkowo młody i sądzę, że jeszcze wiele przed nim. Według mnie to jest dobry moment, by wyruszył w świat.

Z pewnością planuje Pan już pierwsze ruchy transferowe w nadchodzącym sezonie. Czy Spartaks ma takie możliwości, by poszukać wzmocnień z polskiej ekstraklasy?

Ja nie planuję transferów. Nie szukam wzmocnień ani w ekstraklasie, ani nigdzie indziej. Ja przyszedłem do pracy w klubie, w którym grupa, która w tym sezonie będzie grała pod szyldem Spartaksa, jest już przygotowana. W tej chwili jest dwudziestu sześciu piłkarzy, którzy już jesienią zostali wyselekcjonowani. Niektórzy przyjechali tutaj z różnych krajów – dla jednych jest to pierwszy kontakt z Europą, dla innych nie. Została już sformułowana grupa na ten sezon i szukali trenera do pracy z tą grupą, na co ja się zgodziłem. Kwestie transferów mam z głowy. Moimi zadaniami są przygotowanie i wyselekcjonowane najlepszej jedenastki z tej grupy. Podejrzewam, że pod koniec sezonu znowu zaczną się ruchy na zewnątrz, aby na kolejny sezon pojawiła się nowa grupa. Proszę pamiętać, że zasada o ośmiu obcokrajowcach determinuje wszystko, co się tutaj dzieje, jak funkcjonują kluby. Dla ludzi, którzy mają możliwości, by sprowadzić piłkarzy, to jest bardzo dobry poligon, żeby pokazać zawodników na Europę, Rosję, Ukrainę, na inne kraje. Łotwa jest właśnie z tego znana. Wymiar rozgrywek jest zupełnie inny niż w Polsce. Nie ma co tego porównywać do pewnych norm czy typowych form działalności naszych klubów. Jest zupełnie inaczej.

Fot. Piast Gliwice

Czy znajduje Pan czas, by śledzić rozgrywki ekstraklasy?

Tak, ale przyznam, że nie pamiętam, żebym ostatnio obejrzał jakiś mecz „od deski do deski”. Śledzę wyniki, sytuację w tabeli, ale nie oglądam wszystkich spotkań od A do Z, nie analizuję tego tak głęboko. Natomiast jestem zdecydowanie zorientowany, co się dzieje.

Rok temu na polskie boiska przeniósł się Kristers Tobers, który z każdym meczem staje się coraz lepszy. Czy aktualnie w lidze łotewskiej widzi Pan kolejnych młodych zawodników, którzy mogliby odnaleźć się w polskiej lidze?

Mam w swoim zespole kilku młodych piłkarzy, około dwudziestoletnich, którym się przyglądam. Tutaj też w pewnym stopniu, nie takim może jak w Polsce, funkcjonuje system, promujący kluby, które wprowadzają młodych zawodników. Łotwa jak każdy kraj, mały bo mały, stara się znaleźć perspektywicznych piłkarzy i w maksymalnym stopniu rozwinąć. Ja mam nadzieję, że któryś z tych zawodników, których mam w zespole będzie miał szansę pójść śladami Tobersa, o którym słyszałem wiele dobrego, chociażby od jednego czy dwóch piłkarzy, którzy mieli możliwość z nim trenować. Ja przyznam szczerze, że ostatnio nie widziałem Tobersa, nie wiem jak wygląda w Lechii Gdańsk, natomiast słyszę pozytywne opinii i mam nadzieję, że to jest jakiś motywator do koncentracji na pracy i rozwoju dla piłkarzy, którzy tutaj są, bo słyszę, że na przykład szansa wyjazdu do Polski jest dla nich dużym wyróżnieniem i przeskokiem w każdym kontekście.

Pracował Pan w wielu różnych krajach – począwszy od Litwy, przez Kazachstan, na Chinach kończąc. Która kultura najbardziej przypadła Panu do gustu, a w którym miejscu miał Pan największe problemy, by się do niego zaadaptować?

Kultura łotewska jest bardziej przesiąknięta Rosją, litewska jest bliższa Polsce, ale różnice są niewielkie. Wydaje się, że kulturowo powinno nam być bardzo blisko do Białorusi, ale sądzę, że Białoruś była jednym z najtrudniejszych krajów, w których pracowałem. Moim zdaniem to wynika trochę z takiej skrytości i głębokiego wewnętrznego zamknięcia całego kraju. Być może jest to związane z tym, że Białoruś przez wiele lat w jakimś stopniu była odizolowana od Azji, Europy, Rosji, starająca się być samowystarczalna. Mam wrażenie, że to samo dotyczy piłkarzy, pomimo tego, że język prawie ten sam, kultura prawie ta sama, kiedyś jeden kraj, a tamten okres wspominam jako jeden z najtrudniejszych. Dłużej zajmował mi proces adaptacji, kontaktu z zawodnikami. Trudno było piłkarzom, również tym obcokrajowcom, zintegrować się z trenerem czy z zawodnikami z innych krajów. Najtrudniej było na Białorusi, mimo że leży najbliżej nas.

W rozmowie z Dominikiem Piechotą w podcaście Newonce Sport wspomniał Pan m.in. o różnicach w mentalności sportowej w różnych krajach – na przykład w Chinach inaczej traktuje się zwycięstwo i porażkę. Proszę powiedzieć, na czym polegają te różnice?

Różnice polegały głównie w natężeniu emocji. Podam taki przykład, że na początku mojej pracy, co też jest bardzo ważne, graliśmy w pucharze kraju i wyeliminowaliśmy zespół o zdecydowanie wyższej pozycji, z wyższej ligi, co było wielkim sukcesem dla klubu, który po raz pierwszy znalazł się na profesjonalnym poziomie. Jak wspomniałem, to było na początku mojej pracy i poznawałem to wszystko. Spodziewałem się, że powstanie jakaś radość w szatni po meczu. Natomiast byłem nawet zszokowany tym, co się działo po spotkaniu. Wszystko było takie chłodne, w zasadzie nikt się z tego nie cieszył. Może to nie tak miało być? Może aż takie było zaskoczenie. (śmiech).

Patrząc na to z drugiej strony, oczywiście w trakcie sezonu zdarzają się gorsze mecze, spotkania, które wydawało się, że zespół wygra, zdarzały się porażki i właśnie w ich przypadku, które niczego wielkiego dla drużyny nie powodowały, miałem wrażenie, że to jest koniec świata. Dyrektor sportowy czy menadżer chcieli się podawać do dymisji, niektórzy piłkarze powiedzieli, że prawdopodobnie zakończą karierę. Gdyby to był przegrany finał mistrzostw świata, to powiedziałbym, że to jest naturalna reakcja. Z czasem do tego przywykłem, a i w pewnym sensie udało mi się trochę nad tym popracować i pewne efekty osiągnąć. Kiedy zdarzały się porażki czy nieudane mecze, nie były tak ciężko przeżywane przez zespół. Natomiast każdy pozytyw, zwycięstwo czy dobre spotkanie, było okazją do małego świętowania i stawało się motywatorem do pracy na kolejny tydzień. To są niuanse. Polegały one głównie na intensywności emocji, które towarzyszyły wygranej albo przegranej.

Fot. fkzalgiris.lt

Mówi Pan w wielu językach – m.in. angielskim, francuskim czy hiszpańskim? Czy mógłby Pan powiedzieć, czy są jeszcze jakieś, którymi potrafi Pan, przynajmniej na podstawowym poziomie, się porozumiewać i czy nauka kolejnych języków to Pańska pasja, coś, co sprawia, że można na chwilę oderwać się od futbolu?

Nigdy tak na to nie patrzyłem. Powody, dla których mówię w kilku językach, są typowo piłkarskie. Kiedyś przechodziłem kolejne stopnie edukacji trenerskiej, wtedy jeszcze te pierwsze jako student AWF-u. W tym czasie pojawiła się szkoła trenerów, te wszystkie licencje UEFA i to ona przejęła sterowanie nad tym szkoleniem. Na kursie UEFA PRO trenerzy prowadzący, nasi tacy nestorzy – trener Piechniczek, trener Lenczyk mówili mi, że licencja UEFA PRO, dająca możliwość pracy za granicą. Wtedy człowiek automatycznie myśli, że „kto mnie zatrudni za granicą, jeśli nie będę mówił”. Języka angielskiego i rosyjskiego uczyłem się w szkole. Motywacją do nauki francuskiego był wyjazd jeszcze w charakterze piłkarza. Zdawałem sobie sprawę, że wyjeżdżając do Belgii, będzie mi zdecydowanie łatwiej, znając język, więc zacząłem się uczyć francuskiego.

Później będąc już w Polsce, pracując w Bełchatowie z trenerem Lenczykiem, pojawiła się informacja, że w zespole zjawi się chłopak z Hondurasu, który w momencie przyjazdu do Polski będzie mówił tylko i wyłącznie po hiszpańsku. Dostałem tę informację na dwa lub trzy miesiące przed jego przyjazdem – on się miał pojawić w styczniu lub w lutym. Zacząłem się uczyć hiszpańskiego, chociażby dlatego, żeby mieć jakiś kontakt z tym chłopakiem. I od tego się zaczęło. Taka była motywacja, taki był początkiem. Nigdy nie myślałem, że się nauczę hiszpańskiego, żeby się nauczyć jeszcze jednego języka. Szkoda, że dzisiaj człowiek ma tak mało możliwości, by z niego korzystać. Czasami trafiają się pojedynczy piłkarze, z którymi trzeba się dogadać w ich języku. Absolutnie nie myślałem też, że będę pracować w języku rosyjskim, ucząc się go w szkole podstawowej czy potem w szkole średniej kilka lat, a później dwadzieścia lat człowiek w ogóle tego nie używa. Teraz to jest mój podstawowy język tutaj na Łotwie czy kiedyś w Kazachstanie, na Białorusi czy na Litwie. Oczywiście można posługiwać się angielskim, ale wielkim atutem jest posiadanie możliwości rozmowy w języku rosyjskim, który tutaj dominuje. Teraz mogę swobodnie z tego korzystać.

Dzisiaj, rozpatrując pracę za granicą, na pewno nie biorę pod uwagę Niemiec. Języka nie znam, powiem szczerze, że nie brzmi on dobrze w moich ustach. Jeśli chodzi o piłkę, to oczywiście lubię oglądać, cenię wartość tych rozgrywek. Zdaję sobie jednak sprawę, że tam pracować nie pojadę, chociaż „nigdy nie mów nigdy”. Jadąc tam, musiałbym się zastanawiać, co i jak – co z językiem. Wszędzie znajdzie się język, żeby można się było dogadać. Nie zgadzam się też z twierdzeniem, że można pracować za granicą, nie znając języka. Ludzie, którzy tak robią, są wyjątkami. Wiem, jak to wygląda w Chinach, gdzie nie mówiłem rzecz jasna po chińsku, musiałem wtedy korzystać z tłumacza. Jestem przekonany, że nie więcej niż 30% z tego, co starałem się włożyć w tę pracę, dotarło potem do zawodników, a 30% to moim zdaniem bardzo mało. Jeżeli jako trener masz tłumacza, to na ile jesteś pewien, że to, co chcesz przetłumaczyć dociera do zawodników, jeżeli nie znasz tego języka, w którym mówi tłumacz? Starasz się mówić perfekcyjnie, natomiast totalnie nie wiesz, na ile tłumacz jest w stanie przekazać to, co chcesz powiedzieć. Generalnie to, jeśli nie umiesz, nie mówisz, nie znasz kultury, to bierzesz tłumacza. Ok, ale później zaczynasz się zastanawiać, dlaczego oni tego nie rozumieją, robią coś innego, mają inne wyobrażenia o pewnych rzeczach, które próbujesz wytłumaczyć, dlaczego tak ciężko ci to idzie. Okazuje się, że jeśli nie umiesz języka, nie potrafisz się dogadać, to będziesz miał tego typu problemy.

Czy posiada Pan trenerski autorytet, który podpatruje i na którym się wzoruje?

Staram się podpatrywać wszystkich. Nawet na boiskach młodzieżowych, jeżeli mam taką możliwość. Uważam, że każdy ma coś, co czasem można wziąć dla siebie. Oczywiście znam wielu różnych trenerów – teoretycznych i nieteoretycznych. Ja nigdy nie ukrywałem, że moim podstawowym autorytetem i człowiekiem, który wpłynął na mnie nie tylko jako na trenera, ale i człowieka, jest trener Lenczyk. Był moim trenerem, kiedy byłem piłkarzem, potem byłem jego współpracownikiem, mam z nim dobry kontakt do dzisiaj. Oczywiście jest wielu trenerów, których styl pracy mi odpowiada, których cenię za pewne rzeczy. Sądzę, że to naturalne, że człowiek nie jest na tyle zadufany w sobie, uważając, że wszystko wie, a żeby się rozwijać, trzeba mieć jakieś autorytety. Ja też nie definiuję tego w taki sposób, że mam kogoś, w kogo jestem wpatrzony jak w obrazek i uważam, że tylko on ma rację i próbuję naśladować. Staram się zachować swoją głowę, swój punkt widzenia. Czasami inni trenerzy i ich sposób interpretacji, podejścia do zawodu jest dla mnie dodatkową inspiracją. To środowisko trenerskie też jest różne. Trzeba wybierać. Każdy ma swoich znajomych, którym bardziej lub mniej kibicuje, których lepiej lub gorzej zna, z którymi się częściej lub rzadziej kontaktuje. W związku z tym, że ja pracuję za granicą to mój kontakt z trenerami starszymi, rówieśnikami czy młodszymi jest zdecydowanie słabszy. Od czasu do czasu, jeśli mam możliwość być w Polsce, to spotkamy się na jakiejś trenerskiej konferencji. To też wynika z tego, gdzie ja jestem, a gdzie oni są na co dzień.

Fot. Jagiellonia.pl

Wiadomo, że kilka razy dostał Pan ofertę prowadzenia reprezentacji – dwa razy była to Litwa, raz Łotwa. Gdyby pojawiły się obie naraz, którą by Pan wybrał?

To jest bardzo teoretyczne pytanie. Nie chciałbym aż tak brnąć, bo to jest niemożliwe. To, co pan mówi o reprezentacjach kwituje w taki sposób: to, że ja byłem rozpatrywany, to jest najlepsze określenie, nie to, że miałem szansę, to mi lepiej brzmi, że byłem rozpatrywany w tych krajach wynika z tego, jak ja pracowałem z klubowymi drużynami z tych państw. Finalnie te federacje nie zdecydowały się mnie wybrać. Przegrałem konkurencję z innymi, którzy na przykład nie pracowali w klubach, bo też były takie przypadki. W momencie, kiedy byłem kandydatem do objęcia łotewskiej kadry, wybrano Fina, który nie pracował chyba na Łotwie. Podejrzewam, że były inne aspekty takiego wyboru, ale to była decyzja federacji. Nobilituje mnie to, że mnie rozpatrywano, ale mnie nie wybrano.

To jest fajna rzecz, bo prawdę mówiąc byłem ciekaw takiej pracy, na pewno jest ona inna niż praca w klubie. Wydaje mi się, że w tych krajach miałaby sens, jeżeli miałbym szansę pracować z reprezentacją kraju, w którym pracowałem bezpośrednio przed, bo to jest znajomość środowiska, zawodników, potrzeb itd. Nie byłbym trenerem przywiezionym w teczce, jak to się mówi. To jednak nie były moje decyzje. Ja byłem gotów, ale nie zostałem wybrany. Normalna sytuacja. Zawodnik jest gotowy do gry, a trener wybiera kogoś innego i trzeba usiąść na ławce.

Polskich trenerów w poważniejszych zagranicznych ligach nie ma zbyt wielu. Który ze szkoleniowców z polskich Pana zdaniem poradziłby sobie za granicą?

Trudno mi powiedzieć. Naprawdę. Ja cenię Maćka Skorżę, który przez kilka ładnych sezonów pracował w Azji, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Z tego co wiem, miał duże szanse na objęcie reprezentacji, też był rozpatrywany jako kandydat. Maciek po takich doświadczeniach, w przypadku jakiejś ciekawej propozycji, nie miałby najmniejszych problemów, bo wie, jak smakuje praca za granicą. Wiem też, że Janek Urban jako pół-Polak-pół-Hiszpan w pewnym momencie swojej kariery trenerskiej przeplatał pracę w Polsce z pracą w Osasunie i w przypadku ciekawej propozycji, niekoniecznie z Hiszpanii, też by sobie poradził za granicą. To wynika z doświadczenia życiowego lub piłkarskiego.

Jak mówiłem w kontekście trenera przygotowania fizycznego, którego szukałem, spotykając się z trenerami na różnych forach w Polsce, wiele deklaruje, że chciałoby się wybrać i spróbować innego chleba, jak to się mówi, ale w momencie, w którym przychodzi konkretna propozycja i trzeba się zdecydować, zostawić dom, żonę, wszystko, co się zna i jechać gdzieś, to nie jest tak łatwo. Podejrzewam, że ma znaczenie nazwa klubu, kraj. Łatwiej wybrać się gdzieś, gdzie klub coś znaczy niż jechać na Łotwę, Litwę czy do Kazachstanu, które są u nas, powiem delikatnie, niedoceniane. W Barcelonie, czy w Realu, czy w Jurmali wszyscy chcą tak samo mocno zdobywać mistrzostwa kraju, grać w pucharach, cieszyć się ze zwycięstw itd. To jest ten sam poziom emocji. Poziom możliwości finansowych na pewno czasami jest zdecydowanie różny. To, co jest związane typowo z futbolem, emocjami, które wiążą się z tą dyscypliną sportu i pracą w niej, są takie same. Wszędzie.

I na koniec – czy ma Pan wymarzone miejsce pracy, kraj, w którym chciałby kiedyś spróbować swoich sił?

Nie mam. Tych miejsc może być wiele. Nie formułuje się w taki sposób, że tam to byłoby coś, a gdzie indziej nie. Może to będzie Polska? (śmiech) Może to będzie inny kraj. Polska to jest mój dom, ja stamtąd pochodzę.

Nie mam wymarzonego miejsca pracy, natomiast mam nadzieję, że każdy kolejny kraj, o ile taki się pojawi na mojej drodze, będzie sprawiał mi frajdę w pracy, będzie dodatkowo uczył mnie czegoś, jeśli chodzi o piłkę. To jest ważniejsze niż samo konkretne miejsce.

Z Markiem Zubem rozmawiał Jakub Kowalikowski (wywiad był przeprowadzany na początku lutego).

Kuba Kowalikowski
Kliknij w zdjęcie, aby odwiedzić profil autora na Twitterze!