Październikowe zgrupowanie reprezentacji Polski rozwiało wszelkie wątpliwości. Mecz bez historii z Wyspami Owczymi i remis z Mołdawią przed własną publicznością dosadnie odzwierciedlają głębokość naszego kryzysu. Szansa bezpośredniego awansu na Mistrzostwa Europy w Niemczech oddaliła się nieubłaganie, chyba że wydarzy się cud. Najpewniej pozostało nam podjąć rękawice w barażach. To nie Fernando Santos był problemem. Jest nim to, że nasz mizerny związek piłkarski zarządza zespołem pochopnie i bez wyrazu.
Wszyscy łudziliśmy się, że roszada na stanowisku selekcjonera zapewni nam grę na Euro. Liczyliśmy na to, że apatyczne podejście Fernando Santosa było hamulcem dla naszych kadrowiczów. Jak się znowu okazało – złudnie. Bolesna rzeczywistość w oczy kole, ale prawda jest taka, że obecnie nasza drużyna to zlepek piłkarzy bez wyrobionych schematów, automatyzmów i przede wszystkim pasji. Może pora skończyć szukać kłopotów tam, gdzie ich nie ma? Czas sobie uświadomić, że jakie działania zarządu, takie wyniki reprezentacji.
Jak równy z równym w grupie śmiechu
Cofnijmy się w czasie – końcówka stycznia bieżącego roku. Polski Związek Piłki Nożnej z Cezarym Kuleszą na czele ogłasza, że podczas eliminacji do przyszłorocznych mistrzostw kadrę poprowadzi Fernando Santos. Trener z portfolio wyrobionym na sukcesach Portugalii, a właściwie na geniuszu Cristiano Ronaldo. Mimo wszystko szkoleniowiec doświadczony, który niejedno widział i zwyciężył. Kolejna ofiara naszego systemu, bo ostatnio zatrudniamy selekcjonerów na góra kilka miesięcy. Każdy z inną koncepcją i wizją na swoją drużynę.
Trafiliśmy do najłatwiejszej grupy eliminacyjnej. Uniknęliśmy dalekich podróży do Kazachstanu czy Azerbejdżanu, byliśmy losowani jako faworyci z pierwszego koszyka, właściwie nic nie mogło nam przeszkodzić w drodze po awans na kolejny czempionat. Podczas krótkiej kadencji Santosa skompromitowaliśmy się niejednokrotnie, a nasza kopanina, bo inaczej tego nazwać nie można, wołała o pomstę do nieba. Zagęszczona aferami atmosfera i mierne wyniki zadecydowały o zatrudnieniu Michała Probierza. Uwaga, w przeciągu dwóch lat to nasz czwarty selekcjoner.
Jesienne zwycięstwa pod wodzą Probierza miały być przedsmakiem listopadowego pojedynku z Czechami o drugie miejsce w grupie. Czego byliśmy świadkami? Niezmiennie tej samej sytuacji, co za poprzednika. Udało nam się wygrać z amatorskim zespołem Wysp Owczych – co z tego, że w pierwszej połowie graliśmy jak z rywalem na swoim poziomie, przecież liczy się rezultat. Wywalczyliśmy remis na Narodowym z groźną i dobrze prosperującą Mołdawią – ponownie nie mogliśmy powstrzymać rewelacyjnego Iona Nicolaescu, a o wadze meczu przypomnieliśmy sobie w drugiej połowie, gdy było już za późno. To wygląda jak najgorszy możliwy kabaret, w jakim można brać udział. Sięgnęliśmy najgłębszego dna od pamiętnych, fatalnych w skutkach kwalifikacji do mundialu w RPA z 2009 roku.
Po siedmiu meczach reprezentacja Polski zgromadziła na koncie zawrotne dziesięć punktów. Przynajmniej wygraliśmy oba mecze z Farerami. Różnica jest taka, że nasi piłkarze nie muszą wstawać rano do pracy na etacie. Zbłaźniliśmy się z będącymi w dołku Czechami, przegraliśmy ze zdeterminowaną Albanią, daliśmy się zajechać Mołdawianom. Ostatni „dobry” mecz zagraliśmy prawie rok temu – przeciwko Arabii Saudyjskiej w Katarze. Nie zasługujemy na to Euro, bo prezentujemy się poniżej jakiegokolwiek racjonalnego poziomu.
Reprezentacja, która nie potrafi i boi się wygrywać
Prawda jest taka, że wszyscy wokół się z nas śmieją. Właściwie to już sami zaczęliśmy się śmiać, bo ile można się denerwować czymś, co zwyczajnie nie ma prawa funkcjonować. Patrząc obiektywnie mamy zespół pełen indywidualności. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie przykre realia. Jakby się zastanowić, to można dojść do pewnego wniosku – jeżeli złożysz zespół z piłkarzy, którzy zazwyczaj w swoich klubach pełnią drugorzędne role, to nie ma opcji, by którykolwiek z nich wziął odpowiedzialność za mecz na swoje barki.
Nie mamy potencjału, by wygrywać mecze bazując na spontaniczności i przysłowiowym freestyle’u. Potrzebujemy wypracowanych schematów rozegrania, automatycznych zachowań wynikających z wzajemnego zrozumienia i zgrania. Brakuje ruchu bez piłki i szybszych decyzji – na boisku wszystko odbywa się „na stojąco”, bez zamysłu i odpowiedniej dynamiki. Niech ktoś w końcu wytłumaczy tym z zarządu, że drużynę narodową buduje się latami i ani trochę nie pomaga w tym każda kolejna wymiana sztabu szkoleniowego.
Polacy boją się wygrywać. Jakby okrutnie to nie brzmiało, tak niestety jest. Co mecz nasi zawodnicy wychodzą na boisko otumanieni. Czy cała wina leży po ich stronie? Niekoniecznie. Przechodzimy bardzo bolesną zmianę pokoleniową – nasza kadra składa się ze stosunkowo młodych chłopaków bez doświadczenia meczowego na najwyższym poziomie. Inni przeżywają w klubach kryzysy formy bądź grają nierówno. Jednakże z drugiej strony, decyzje i błędy popełniane przez PZPN podnoszą poziom trudności jeszcze wyżej.
Opinia publiczna dosłownie zżarła naszych piłkarzy, ale musimy sobie uświadomić, że problem leży też głębiej. I to nie jest wina Lewandowskiego, selekcjonera czy kucharza kadry, że gramy piach. Ktoś tym wszystkim zarządza, ale nie bierze za to odpowiedzialności. Kulesza bawi się w prezesurę i jest w tej roli cieniem samego siebie. Zespół Probierza nie ma wyrobionej samoświadomości, zdolności do motywacji i wygrywania za wszelką cenę. To zabijany hejtem, ciągle przebudowywany skład, w którym wszyscy biegają po murawie ze zwieszonymi głowami.
Gramy tylko jedną połowę
Oczywiście, piłkarze również nie są bez winy. To w końcu oni wybiegają na murawę, reprezentują naród i to od nich zależy ostateczny rezultat spotkania. Rzuca się w oczy, że podczas trwających eliminacji nie jesteśmy w stanie utrzymać tempa meczowego przez pełny wymiar czasu gry. Pierwsze starcie kwalifikacyjne z Czechami to tragiczny początek spotkania i niepewność do przerwy, na wyjeździe z Mołdawią solidna pierwsza połowa i fatalna druga część meczu – taki stan rzeczy utrzymuje się od mniej więcej kilku miesięcy.
Probierz powołał dość eksperymentalną kadrę, byliśmy świadkami kilku debiutów. Ponadto na zgrupowaniu zabrakło Roberta Lewandowskiego, który złapał kontuzję. Przed meczem z Wyspami Owczymi niektórzy się obawiali, że nie wygramy przez klątwę pierwszego meczu za kadencji nowego selekcjonera. Co uświadczyliśmy w Tórshavn? Nudny, prosty i do granic rozleniwiający futbol – drużyna bez charakteru zmierzyła się z kelnerami. W pierwszej połowie Farerzy zakładali nam pressing, grali piłką, stworzyli sobie kilka sytuacji, w tym z rzutów rożnych. Dopiero po przerwie przejęliśmy inicjatywę i postawiliśmy sprawę jasno, że przylecieliśmy tam wygrać.
Dobrze że szybko objęliśmy prowadzenie w tym meczu, bo inaczej moglibyśmy nie przebić się przez mur przeciwników. W niedzielnym starciu z Mołdawią nie mieliśmy tyle szczęścia – jako pierwsi straciliśmy gola i skomplikowaliśmy sobie mecz. Po przerwie fragmentami graliśmy całkiem nieźle, tylko że nieskutecznie i bardzo czytelnie. Piłka trafiała do naszych wahadłowych, a następnie była posyłana na głowę jednego z napastników. Akcja po akcji, ten sam schemat – bez pomysłu, chaotycznie, byleby jakkolwiek wstrzelić się w bramkę. Do tego dużo niedokładności i gra na kilka kontaktów, która zupełnie pozbawiła nas elementu zaskoczenia.
Nie możemy w ten sposób rywalizować z zespołami wciąż o klasę lub dwie gorszymi od naszej drużyny. Choć teraz właściwie można powiedzieć, że mamy już chyba reprezentacje o zbliżonym poziomie. Trudno chwalić po takim zgrupowaniu, bo praktycznie nie ma kogo – całkiem nieźle jak na tle reszty wypadli ewentualnie Patryk Peda, Przemysław Frankowski czy Paweł Wszołek. Reszta zaprezentowała się blado albo poniżej oczekiwań, szczególnie Arkadiusz Milik, który po raz kolejny przyjechał na zgrupowanie z rozregulowanym celownikiem. Oceniając tę kadrę przez całokształt, zaliczyliśmy spektakularny zjazd i trudno oceniać piłkarzy indywidualnie. Nie istniejemy jako kolektyw.
Zasłużyliśmy na kubeł zimnej wody
Najłatwiej po raz kolejny było zrzucić winę na selekcjonera. Nie tędy droga. Prawda jest taka, że naważono piwa, które teraz trzeba wypić. Bez pasji i radości z gry nie da się budować zespołu osiągającego sukcesy. W reprezentacji nie ma autorytetów, zawodników którzy wstrząsnęliby zespołem. W przypadku Lewandowskiego czy Szczęsnego wyczuwalna jest bijąca od nich niechęć do aktualnego stanu rzeczy. Prawdopodobnie obaj panowie lada moment zakończą kariery reprezentacyjne. Trzeba dać Probierzowi pracować – należy postawić nowe fundamenty i przeznaczyć na to czas. Dajmy w końcu komuś zbudować drużynę, w której wykształcą się nowi liderzy i trzon zespołu.
Nic innego już nam nie pozostało, jak tylko przyjąć do wiadomości, że z tego dołka prędko nie wyjdziemy. W pełni zasłużyliśmy na to, co nas spotkało. Może nawet lepiej dla nas byłoby, gdybyśmy nie pojechali na turniej do Niemiec. Jako że utrzymaliśmy się w pierwszej dywizji Ligi Narodów, wielce możliwy jest udział Biało-Czerwonych w barażach. Ostatni mecz eliminacyjny z Czechami to teraz kwestia co najwyżej honoru, bo nie możemy się łudzić, że nasi południowi sąsiedzi potkną się podejmując u siebie Mołdawię. Doszczętnie skopaliśmy sprawę i trzeba ponieść tego konsekwencje.
Myślenie zdroworozsądkowe nie boli i być może do włodarzy związku w końcu dojdzie, w jakiej ciemnej dziurze się znaleźliśmy. Jeżeli nie, to trzeba paru osobom za współpracę podziękować. Afera premiowa, na pokładach samolotów z piłkarzami osoby zamieszane w korupcję, mydlenie oczu i bajkopisarstwo – nikt nie jest niczemu winny, a przecież wszystko w końcu wróci do normy. Panie Kulesza, to tak nie działa. Partactwo nie rozwiązuje się samo, tak jak trener Probierz nie jest cudotwórcą i nie ulepi z tej gliny nic ciekawego, póki musi pracować w bajzlu. I tyczy się to każdego kolejnego potencjalnego selekcjonera.
Mikołaj Grabowski