Luquinhas rusza na podbój MLS, czyli kolejny cios dla Legii Warszawa

18.04.2021 Warszawa
Pilka nozna
PKO Ekstraklasa 2020/2021
Legia Warszawa - Cracovia Krakow
N/z Lucas Lima Linhares Luquinhas, Cornel Rapa
Foto Adam Starszynski / PressFocus

18.04.2021 Warsaw
Football
PKO Ekstraklasa 2020/2021, polish top division
Legia Warszawa - Cracovia Krakow
Lucas Lima Linhares Luquinhas, Cornel Rapa
Credit Adam Starszynski / PressFocus

Wydawało się, że po niezwykle burzliwej drugiej połowie zeszłego roku, w Legii Warszawa wreszcie nadszedł spokojniejszy czas. Morale wokół drużyny podniosła nieco przerwa zimowa, a także wygrany – choć w męczarniach – pierwszy mecz rundy wiosennej przeciwko Zagłębiu Lubin. Szczęście jednak nie trwało długo. Najpierw przyszedł beznadziejny mecz z Wartą Poznań, a teraz doszła do tego wiadomość, której spodziewał się każdy fan „Wojskowych”, a jednak żaden z nich nie chciał jej usłyszeć – Luquinhas zamienia stołeczny klub na występujący w MLS New York Red Bulls. Dla fanów, którzy zdołali już przeboleć prawdopodobnie najgorszą rundę w dziejach Legii, odejście Brazylijczyka jest niczym kopanie leżącego.

Życie w ciekawych czasach

Sprzedaż Luquinhasa może podreperować nieco będące w fatalnym stanie finanse klubu, ale tak czy siak, należy ją traktować jak złą informację dla Legii. Poradzenie sobie z tą sytuacją będzie stanowiło kolejne już wyzwanie dla nowego dyrektora sportowego „Wojskowych”, Jacka Zielińskiego. Można odnieść wrażenie, że od momentu, gdy objął swoje nowe stanowisko, z jego pracą jest tak, jak z tym chińskim przysłowiem: „obyś żył w ciekawych czasach”.

Nie dość, że Zielińskiemu brakuje doświadczenia w swojej funkcji, to jeszcze został wrzucony na naprawdę głęboką wodę. Zastał Legię zdemolowaną w każdym tego słowa znaczeniu. Ze źle zbilansowaną kadrą i widoczną atmosferą stypy. Wszystko to sprawiło, że Legia skończyła jesień w strefie spadkowej, co w dalszym ciągu wydaje się bardziej scenariuszem w stylu „symulowałem 10 lat w Football Managerze” niż rzeczywistością. Do tego doszła jeszcze cała saga związana z Mahirem Emrelim, który delikatnie mówiąc, nie wykazywał chęci do gry w Legii.

Odejście filigranowego Brazylijczyka będzie stanowiło jednak pierwszy sprawdzian tego, jak nowy dyrektor sportowy porusza się na rynku transferowym. Wiadomo bowiem, że Luquinhasa trzeba będzie kimś zastąpić. Legii od kilku dobrych lat ta sztuka kompletnie nie wychodzi. Mówimy przecież o klubie, który Vadisa Odjidję-Ofoe zastąpił Cristianem Pasquato, a Nemanję Nikolicia próbował wymienić na Daniela Chimę Chukwu, Tomasa Necida czy też Armando Sadiku.

Zresztą, nie trzeba aż tak daleko sięgać do przeszłości, by przypomnieć sobie, że ktoś przy Łazienkowskiej wpadł na pomysł zastąpienia Josipa Juranovicia, Matthiasem Johanssonem.

Sprowadzenie do Legii kogoś, kto będzie piłkarzem o klasie podobnej do Luquinhasa nie będzie łatwe, ale jest to mimo wszystko wykonalne. Choć brzmi to absurdalnie, dokonanie odpowiedniego wyboru następcy może stanowić różnicę pomiędzy utrzymaniem w lidze a sensacyjnym spadkiem.

Brak podobnych piłkarzy w kadrze

Natychmiastowe sprowadzenie kogoś, kto z łatwością wejdzie w buty Brazylijczyka, jest konieczne, ponieważ jego odejście sprawia, że Legia nie posiada w składzie praktycznie żadnego dynamicznego zawodnika, na którym mogłaby opierać swoją grę. Problem ten ciągnie się za „Wojskowymi” na tyle długo, że w „Hejt Parku” wspomniał o tym nawet Czesław Michniewicz, odnosząc się do czasów, kiedy był trenerem Legii.

Owszem, można próbować zastąpić Brazylijczyka, ale nie będzie to zastępstwo 1 do 1. Josue lubi mieć piłkę przy nodze, ale brakuje mu szybkości. Ernest Muci niewątpliwie ma potencjał, ale ma też tendencję do znikania w dłuższych fragmentach meczów. Z kolei Bartosz Kapustka dopiero dochodzi do siebie po poważnej kontuzji. Natomiast tacy piłkarze jak Bartłomiej Ciepiela czy Igor Strzałek to melodia przyszłości.

Luquinhas był jednym z niewielu piłkarzy Legii, którzy czuli się komfortowo w pojedynkach 1 na 1, do czego już zdążył przyzwyczaić wszystkich fanów Ekstraklasy. Mimo tego, że podobnie jak wszyscy legioniści zaliczył słabszą rundę, to w dalszym ciągu można było go nazwać jednym z najlepszych dryblerów naszej ligi. Jego charakterystyczne rajdy z piłką często były jedynym przejawem jakiejkolwiek kreatywności, jaki można było dostrzec w stołecznej drużynie. Pomijając poczucie obowiązku, to właśnie dla niego wielu kibiców chodziło na trybuny.

Brak Luquinhasa najbardziej obnażył przegrany mecz z Wartą Poznań, w którym legioniści wyglądali jak drużyna nieposiadająca żadnego pomysłu. Na horyzoncie nie widać nikogo, kto byłby w stanie przejąć jego rolę. I to nie tylko biorąc pod uwagę jego charakterystykę.

Kasa, misiu, kasa…

Gdyby wszystko szło po jej myśli, to Legii zapewne nigdy nie przyszłaby do głowy sprzedaż zawodnika tak istotnego, jak Luquinhas. Zwłaszcza mając jeszcze przed sobą tak istotną rundę. Amerykanie zgłosili się jednak z ofertą, którą przy obecnym kryzysie finansowym legionistów trudno jest odrzucić (mówi się o kwocie przekraczającej 3 miliony euro). To też świadczy o tym, jak poważny jest ten kryzys. Lata błędów w zarządzaniu klubem doprowadziły do sytuacji, w której praktycznie każda porządna oferta kupna któregoś z istotniejszych graczy Legii rośnie do rangi propozycji „nie do odrzucenia”.

Co zrozumiałe, nie podoba się to kibicom stołecznego klubu. Niektórzy są wręcz oburzeni kwotą sprzedaży filigranowego Brazylijczyka. Panuje opinia, że za zawodnika o takiej klasie należałoby wyciągnąć co najmniej 2 miliony euro więcej. Rynek transferowy nie jest jednak tak prosty, jak mogłoby się wydawać. Rządzą nim określone zasady – cenę piłkarza na rynku transferowym determinują takie czynniki, jak pozycja, długość kontraktu, liga, z której odchodzi, aktualna forma bądź narodowość. Bardzo ważną rolę przy próbie ustalenia faktycznej wartości danego piłkarza pełni również wiek. Dzisiaj realia są takie, że płaci się przede wszystkim za potencjał, a nie aktualne umiejętności. Dlatego też Kozłowski, Kamiński czy Moder – a więc piłkarze, którzy za czasów gry w Ekstraklasie mieli podobny wpływ na grę swojej drużyny, co Luquinhas – odchodzą za sumy ośmiocyfrowe, a Brazylijczyk odchodzi za „ledwie” kilka milionów euro.

Top 10 transferów wychodzących w historii polskiej Ekstraklasy + zaznaczony wiek zawodników (dane: Transfermarkt)

Jeśli więc weźmiemy pod uwagę fakt, że „Luqui” ma 25 lat oraz opuszcza drużynę po rozczarowującej rundzie w dwudziestej ósmej lidze w rankingu UEFA, to te kilka milionów euro, które Legia na nim zarobi, nagle zaczyna wyglądać jak całkiem rozsądna cena. Mało tego, niezwykle trudno byłoby znaleźć lepszą ofertę.

Paradoksalnie trudniej jest ten ruch zrozumieć z perspektywy New York Red Bulls. Jest to drużyna działająca tak, jak praktycznie wszystkie pozostałe kluby zawdzięczające nazwę marce napojów energetyzujących. Grają przeważnie młodymi zawodnikami oraz nie mają w zwyczaju wydawania jakichś wielkich pieniędzy na zawodników, którzy tak jak Luquinhas już weszli w najlepszy okres swojej kariery. Tymczasem kwota przeznaczona na brazylijskiego skrzydłowego jest trzecią największą kwotą w historii całego klubu, jeśli chodzi o transfery przychodzące.

Wracając jednak do Legii – sprzedaż Luquinhasa to przypadek, który jest niemalże analogiczny do sprzedaży Josipa Juranovicia latem zeszłego roku. W obu przypadkach mówimy o zawodnikach, którzy odchodzili za podobne kwoty, będąc w podobnym wieku i z podobną dezaprobatą ze strony fanów. Jeden i drugi transfer z finansowego punktu widzenia miał sens, ale osłabił Legię sportowo. Na dodatek zarówno Chorwat, jak i Brazylijczyk odchodzili w niezwykle newralgicznych momentach.

Kapitan, co rządził przez chwilę

Poza wymiarem finansowym i sportowym transfer Luquinhasa należy rozpatrywać także w kontekście wizerunkowym. Był to mimo wszystko kapitan Legii. Nawet jeśli z opaską kapitańską na ramieniu nie zdążył zagrać żadnego oficjalnego meczu. Istnieje możliwość, że w historii Ekstraklasy nikt nie został oficjalnie mianowany kapitanem i był nim krócej niż Brazylijczyk.

To, jakim właściwie cudem to Brazylijczykowi przypadła opaska też jest ciekawą historią. Nie jest to przecież piłkarz, którego można jednoznacznie kojarzyć z cechami kapitana. Nie posiada cech przywódczych, nie motywuje kolegów ani nie ma charyzmy. Z jednej strony można więc przyjąć tłumaczenia Aleksandara Vukovicia, który mówił o tym, że Luquinhas zostaje kapitanem ze względu na osobowość cichego pracusia, co miało być wzorem do naśladowania dla pozostałych zawodników Legii. Z drugiej strony można w tej opasce dostrzec gest podziękowania za to, że w odróżnieniu od Mahira Emreliego nie zbuntował się po „wizycie motywacyjnej”, jaką piłkarzom Legii Warszawa urządzili kibice po przegranym meczu z Wisłą Płock (1:0).

Niezależnie od tego, którą wersję sobie przyjmiemy, jedno jest pewne – sprzedaż zawodnika, którego kilka tygodni wcześniej mianowało się kapitanem, nie wygląda dobrze. Tworzy to po prostu kolejną okazję do żartów, a można mieć wrażenie, że po wszystkich niepowodzeniach z tego sezonu na Łazienkowskiej nikt już nie ma ochoty ich słuchać.

***

To, że Luquinhas przestaje być piłkarzem Legii Warszawa, można traktować jako pewnego rodzaju symbol tego, że obecnie w stołecznym klubie dobro finansowe stawiane jest ponad sportowe. Bardziej niż kiedykolwiek. Jest to też w pewnym sensie zrozumiałe – kluby ze słabszych lig chcąc dorównać finansowo, chociażby tym zachodnim, powinny na swoich piłkarzach zarabiać jak najwięcej, a Legia dostała ku temu wbrew pozorom naprawdę dobrą okazję. Pytanie, czy nie zostały jednak zachwiane pewne proporcje. Sprzedawanie jednego ze swoich najlepszych zawodników w sytuacji, gdy celem jest walka o utrzymanie, wygląda trochę jak próba popełnienia harakiri.

Krótko mówiąc – to może być ten cios, który „Wojskowych” pośle na deski.

Stanisław Pisarzewski

POLECANE

tagi