Walka o TOP4 w Premier League z kolejki na kolejkę wydaje się być coraz bardziej zaskakująca. Z powodu niosących niedosyt porażek Manchesteru United w ostatnich tygodniach, wiemy już, że Czerwone Diabły do Ligi Mistrzów się nie zakwalifikują. Chelsea z kolei, lekceważąc drużyny znajdujące się za jej plecami w ligowej tabeli, nie może być spokojna o zakończenie sezonu na podium. Trzy punkty straty do The Blues ma Arsenal, pięć zaś – Tottenham. Renesans londyńskich klubów ma miejsce tu i teraz, choć sytuacja obu zespołów jest nieco odmienna.
Arteta i sztuka wychodzenia z kryzysów.
Cykl życia Arsenalu w tym sezonie jest bardzo schematyczny, choć różniący się od tego w zeszłym roku. Wyrywanie punktów najlepszym drużynom z pozycji “underdoga” nie jest już główną domeną “Kanonierów”. Arsenal Mikela Artety, budowany niemal od zera, z miesiąca na miesiąc nabiera coraz pełniejszych kształtów. Ta drużyna została ułożona tak, że nikomu latem nie będzie się opłacało stąd odchodzić. Kto wie bowiem do czego zdolni będą podopieczni hiszpańskiego trenera w przyszłym sezonie, skoro już teraz realnie mogą powalczyć o pierwszą trójkę.
Od początku tego roku widać natomiast kolejny plus, jaki można dopisać przy nazwisku Artety. Jest to umiejętność wychodzenia z kryzysów. Okresy, w których “Kanonierzy” gubią punkty nie są już tak rozległe, jak w zeszłym sezonie, i trwają zaledwie kilka kolejek. Bardzo zły początek jesieni, potem styczniowy dołek formy pozbawiający szans na zdobycie któregokolwiek krajowego pucharu, w końcu pierwsza połowa kwietnia, kiedy to Crystal Palace, Brighton i Southampton wykorzystały moment słabości londyńskiej ekipy. Te trzy charakterystyczne odcinki czasu łączy jedno, w myśl twierdzenia ”po każdej burzy zawsze wychodzi słońce”.
Wyniki po pierwszych ligowych kolejkach były związane bardziej ze zgraniem drużyny. Na początku roku pomogło wprowadzenie bardziej doświadczonego zawodnika od Alberta Sambi Logongi. Belg ma to nieszczęście, że jego obecność na boisku bardzo rzadko daje Arsenalowi jakiekolwiek punkty. Pomimo sporych umiejętności w kreowaniu gry, bardzo źle prezentuje się w grze obronnej.
Odstawienie go również przed meczem z Chelsea poskutkowało przełamaniem się “Kanonierów”, choć wielu fanów zapewne łapało się za głowy, widząc meczową jedenastkę. Wielu zaczęło porównywać skład do tego wystawionego dzień wcześniej przez Ralfa Ragnicka na mecz z Liverpoolem. Oto bowiem na mecz z trzecią, jedną z najmocniejszych drużyn ligi, Mikel Arteta wystawił w jednym składzie:
– Roba Holdinga, który od pierwszej minuty ostatni raz zagrał pod koniec stycznia z Burnley,
– Eddiego Nketiaha, który czekał na pierwsze ligowe trafienie,
– duet w środku pola Xhaka – Elneny, który mógł jedynie przywoływać negatywne wspomnienia z czasów, kiedy Arsenal był blisko walki o utrzymanie, o tym ile Egipcjanin grał w tym sezonie nawet nie wspominając.
Efekt? Bardzo przyzwoite spotkanie Roba Holdinga, wygranie walki w środku pola przez Arsenal, a także dublet Nketiaha, a niewiele brakowało nawet do zdobycia hattricka…
Żeby było ciekawiej, na boisko w 75. minucie wszedł Cedric Soraes. Wypluty przez Southampton boczny obrońca pojawił się na placu gry na ostatni kwadrans i bez żadnego strachu napędzał w końcówce meczu akcje ofensywne. W tym meczu pójście na zwarcie okazało się zbawiennym rozwiązaniem.
Z kolejnym rywalem, Manchesterem United, wystarczyło już tylko, zważywszy na formę przeciwnika, popełnić mniej błędów, żeby zdobyć trzy punkty. To się udało, choć nie obyło się bez kontrowersji. Znowu swoją passę strzelecką mógł przedłużyć Nketiah ale trafił do siatki ze spalonego. Ten mecz spuentowało jednak piękne trafienie Xhaki. Szwajcar po asyście, o proszę, Elnenego, zdobył kolejną piękną bramkę z dystansu przeciwko “Czerwonym Diabłom”. Tym samym Arsenal wyeliminował United z gry o Ligę Mistrzów i umocnił swoją czwartą pozycję w tabeli, gdyż znajdujący się za ich plecami Tottenham w niewytłumaczalnych okolicznościach zremisował bezbramkowo z Brentford.
Niedzielny mecz z West Hamem był z kolei trudną przeprawą, która pobudziła Arsenal w przerwie do zmiany stylu gry. Po remisowej pierwszej połowie udało się jednak wyjść na prowadzenie w drugiej i udowodnić swoją wyższość w derbach Londynu. Tym razem za zaufanie odwdzięczył się Rob Holding, który w pierwszych 45 minutach zdobył bramkę wyrównującą.
Ostatnie decyzje personalne Artety zaskakują, ale są do bólu skuteczne. Jeżeli więc uda się utrzymać obecną formę, to być może na koniec sezonu podium będą zamykać “Kanonierzy”, co przed sezonem, jak i na jego początku, było przecież nie do pomyślenia.
Antonio Conte i sztuka odzyskiwania tego, co najlepsze
Wciąż nieznana jest przyszłość Antonio Conte. Legendarny cykl życia włoskiego trenera daje się we znaki już po kilku miesiącach. Już teraz nie możemy być pewni, że zostanie w Londynie na kolejny sezon, a głównym powodem jest różnica w priorytetach właściciela klubu oraz samego szkoleniowca, który chce walczyć o mistrzostwo, podczas gdy obecna kadra na to nie pozwala. Conte zapewnia, że po sezonie usiądzie do rozmów z Danielem Levym, a tymczasem rzeźbi z czego ma. I wychodzi mu to co najmniej nieźle.
W Tottenhamie znowu bez zastrzeżeń funkcjonuje duet Son – Kane. O ile Koreańczyk od kilku lat prezentuje równą formę, tak kapitan reprezentacji Anglii tak złych liczb na jesień nie miał nigdy, nawet w kampanii 14/15. Przyjście nowego trenera sprawiło jednak, że znowu trafia do siatki, kreując przy tym grę, co również zwieńcza asystami. Jego powrót do formy odzwierciedlają zresztą statystyki, dobrze świadczące o postawie ofensywnej drużyny… dopóki Tottenham nie przegrywa.
Za kadencji Conte w sześciu na dziewięć porażek “Kogutów” nie udało się zdobyć żadnej bramki (nie uwzględniają walkowera z Rennes). Choć trudno nazwać styl Tottenhamu topornym i nastawionym na kontrataki, to ta drużyna faktycznie ma spore problemy z dominacją, objawiające się często brakiem strzelonych goli. Chociażby pierwsza połowa w meczu z Brentfordem przeważała zdecydowanie na korzyść gospodarzy, podobnie jak tydzień wcześniej, gdzie tempo gry dyktowało Brighton. W obu spotkaniach Tottenham zdobył łącznie jeden punkt.
Kolejnym problemem jest pozycja prawego wahadłowego. Emerson bowiem odstaje od poziomu czołówki Premier League i gra głównie z powodu absencji Doherty’ego, a także braku innych sensownych alternatyw na tę pozycję. Z pewnością prawa strona będzie w letnim okienku transferowym oczkiem w głowie władz Tottenhamu.
Na drugim biegunie znajduje się z kolei formacja obronna, a w niej zdecydowanie najbardziej wyróżniający się Cristian Romero. Nabyty z Atalanty stoper jest jednym z niewielu gwarantujących bezpieczeństwo z tyłu. Dużo dobrego wnosi także Eric Dier, bez którego gra obronna wygląda bardzo chaotycznie. A mowa o zawodniku, który oferuje również nienaganne wyprowadzenie piłki. Ewentualne mankamenty w grze obronnej na koniec i tak naprawia dobrze zorganizowane konstruowanie akcji. Od przyjścia Conte, tylko City i Liverpool strzeliły więcej goli w lidze. Ofensywna maszyna Tottenhamu może w najbliższych tygodniach sporo namieszać a duet Son&Kane udowodnić, że jest zdolny do rzeczy wielkich…
To, co najbardziej różni wspomniane kluby to na pewno rotacja w meczowej jedenastce. Podczas, gdy Arteta co jakiś czas szuka nowych rozwiązań, tak Conte twardo trzyma się grupy 13-14 piłkarzy regularnie występujących od pierwszej minuty. Która filozofia okaże się skuteczniejsza, przekonamy się w najbliższych tygodniach. Jedno jest pewne – Londyn na piłkarskiej mapie Anglii znowu ma ogromne znaczenie.