Po nagłym odejściu Macieja Skorży – architekta jubileuszowego sezonu zwieńczonego mistrzostwem Polski – wiadomo było, że Lecha czekają bardzo trudne chwile. Nikt jednak nie spodziewał się, że będzie tak ciężko. Posada Johna van den Broma, który w Poznaniu jest od niecałych dwóch miesięcy już wisi na włosku – nie zmieni tego nawet awans do Ligi Konferencji. Czy jest on jednak w pełni odpowiedzialny za sytuację, w jakiej obecnie znajduje się „Kolejorz”?
Odmienna mentalność
Ta kwestia chyba najbardziej różni Holendra od swojego poprzednika. John van den Brom ewidentnie nie jest trenerem, który stosuje rządy twardej ręki. W klubach, w których pracował wcześniej starał się raczej kultywować przyjazną, rodzinną atmosferę. Sam uważa, że objęcie gracza ramieniem daje więcej niż skarcenie go.
To jego pozytywne podejście sprawia, że gdy pytany jest o problemy Lecha, wpada w lekką konsternację, co widać zresztą po tym, jak zmienia się jego mowa ciała. To jest właśnie ta holenderska mentalność, której mogliśmy doświadczyć lata temu dzięki Leo Beenhakkerowi. Holendrzy w odróżnieniu od nas nie patrzą na minusy danej sytuacji – wolą się skupiać na plusach.
Zupełnie inny styl zarządzania szatnią Lecha miał Maciej Skorża. Choć trochę wyluzował w porównaniu do poprzednich lat, w Poznaniu ostateczne zdanie należało zawsze do niego. Nie było mowy o żadnej rodzinnej atmosferze. Tylko on wiedział, jak dotrzeć do mentalnie wyczerpanych piłkarzy „Kolejorza”. W przeciwieństwie do optymistycznie nastawionego van den Broma preferował reaktywny styl gry. Musiał więc wiedzieć o rywalach wszystko. Korzystał w tym celu z analiz wideo, którym Holender rzekomo nie poświęca zbyt wiele uwagi. Swojego mistrzowskiego Lecha Skorża oparł przede wszystkim na niezwykle szczelnej obronie.
To nie jest tak, że podejście van den Broma jest złe. Ono może się sprawdzić, pod warunkiem, że Holender trafi na odpowiednią grupę piłkarzy. Do zawodników Lecha bardziej pasuje jednak inny styl – co ostatecznie dowiódł Maciej Skorża rok temu. Z kolei to, co teraz robi van den Brom to miotanie się od jednej koncepcji do drugiej. Mówi o rodzinnej atmosferze, po czym zamyka treningi i wprowadza ciszę medialną.
Przygotowanie fizyczne
O tym, że van den Brom i jego sztab mają problem z tym, żeby prawidłowo przygotowywać drużynę do sezonu pod kątem fizycznym mówiło się już w Arabii Saudyjskiej. Między innymi dlatego kadencja Holendra w Al-Taawon trwała jedynie 36 dni. Zresztą, z podobnymi oskarżeniami van den Brom musiał mierzyć się także w belgijskim Genk.
Chociaż minęły dopiero dwa miesiące, odkąd 55-latek objął Lecha, wydaje się że za jego kadencji „Kolejorz” będzie miał dokładnie ten sam problem. Lechici wyglądają tak, jakby biegali w zwolnionym tempie. Są tak ociężali, że w porównaniu do nich nawet luksemburskie Dudelange wyglądało na zespół dysponujący świeżymi siłami.
Wszystko wskazuje na to, że zostały popełnione jakieś błędy w okresie przygotowawczym. Choć treningi Johna van den Broma pokazywane przez oficjalny kanał Lecha Poznań wyglądały imponująco, wydawały się też dosć niezróżnicowane. Właściwie składały się one tylko i wyłącznie z gier na małych przestrzeniach. Zdawało się, że piłkarze Lecha nic innego nie robili. Może to był błąd?
Cóż, te wszystkie urazy, jakie spotkały zawodników „Kolejorza” w okresie przygotowawczym nie wzięły się raczej znikąd. Prędzej można założyć, że to powtórka z rozrywki.
Dziwne decyzje personalne
Kadra, którą dysponuje van den Brom jest nieustannie dziesiątkowana przez kontuzje – to wiedzą wszyscy. Gorzej, że sam Holender swoimi decyzjami dokłada kolejne problemy do niekończącej się listy kłopotów, z jakimi na początku sezonu boryka się „Kolejorz”. O jakich decyzjach personalnych mowa?
Mieszanie w środku obrony
Wiadomo, że z kontuzjami zmaga się Antonio Milić, Lubomir Satka i Bartosz Salamon. Gdyby nie ich urazy, 19-letni Maksymilian Pingot zapewne musiałby w dalszym ciągu czekać na swój debiut. Tymczasem jest on jedynym zdrowym stoperem „Kolejorza”. John van den Brom wypuścił go na naprawdę głęboką wodę – nie dość, że wystawia go w meczach, których stawką jest awans do europejskich pucharów, to jeszcze za każdym razem daje mu innego partnera. W pierwszym meczu z Dudelange u boku młodzieżowca wystąpił Milić. Ze Śląskiem padło na Nikę Kwekweskiriego (którego doświadczenie na środku obrony jest znikome). W rewanżu z islandzkim Vikingurem szansę dostał Alan Czerwiński (podobny przypadek).
Marchwiński i Velde kosztem Gio
Z tego, co można było przeczytać o Johnie van den Bromie, jego koncepcja taktyczna w dużej mierze opiera się na grze skrzydłami. Ciężko zatem zrozumieć, dlaczego Holender nie widzi miejsca w składzie dla Gio Citaiszwiliego. Gruzin w tym sezonie pojawiał się na boisku 8 razy i przebywał na nim przez 315 minut. Tylko dwa razy zagrał w wyjściowym składzie (w meczach z Zagłębiem i Śląskiem). Jest to piłkarz, który zasługuje na dużo większą rolę w drużynie z Poznania. W większym wymiarze czasowym mógłby dać Lechowi to, co dał Wiśle Kraków – grając w barwach „Białej Gwiazdy” szybko zyskał sobie status jednego z najlepszych dryblerów w Ekstraklasie.
Van den Brom uparcie stawia jednak na Kristoffera Velde. Ta decyzja się jakoś broni, lecz tylko w rozgrywkach europejskich. Paradoksalnie to Ekstraklasa obnaża braki – zarówno techniczne, jak i taktyczne – które posiada Norweg. Nie tylko on jest zresztą ulubieńcem Holendra. Można tak nazwać również poznański „wieczny talent”, czyli Filipa Marchwińskiego. To po prostu nie jest piłkarz na Lecha, ani nawet na Ekstraklasę. Nawet gol strzelony Vikingurowi Reykjavik tego nie zmieni.
Fatalna budowa kadry
Nie wiadomo, czego dokładnie spodziewał się John van den Brom obejmując w lipcu Lecha Poznań. Zapewne myślał jednak, że zdobyty dwa miesiące wcześniej tytuł mistrza Polski do czegoś zobowiązuje. Problem w tym, że od maja do lipca dużo się w Lechu zmieniło.
Przypomina to trochę znaną w kręgach filozoficznych zagadkę „statku Tezeusza„. Jest to paradoks, którego istotą jest jedno pytanie: „Czy jeśli wymienimy wszystkie elementy jakiegoś złożonego obiektu na nowe, a więc cały obiekt zostanie zastąpiony nowym, to czy pozostaje on tym samym obiektem?”
Tłumacząc to na język piłki wyjdzie coś takiego: „Czy Lech, który zdobył mistrzostwo Polski jest tą samą drużyną, co obecny Lech?”. Odpowiedź brzmi: nie.
Tu już nawet nie chodzi o to, że po zeszłym sezonie z powodów osobistych odszedł Maciej Skorża. Tych strat jest więcej. Z Lechem po sezonie 2021/22 pożegnał się przecież Jakub Kamiński i Dawid Kownacki. Licząc asysty drugiego stopnia, w zeszłym sezonie „Kamyk” miał wkład w 28,4% bramek Lecha, a „Kownaś” w 20%. Inaczej mówiąc – ci dwaj zawodnicy wypracowali prawie połowę bramek poznaniaków. Mimo tego, nie zostali zastąpieni. Ich miejsce tak naprawdę zajęli Michał Skóraś i Kristoffer Velde, którzy w mistrzowskim Lechu byli rezerwowymi.
Liderów w postaci Skorży, Kamińskiego czy Kownackiego już nie ma. Joao Amaral zaczyna stawać się „piłkarzem jednego trenera”. Jesper Karlstrom, który w zeszłym roku stanowił o sile środka pola Lecha, w tym sezonie powoli dobija do tysiąca rozegranych minut. Mamy dopiero sierpień.
Strach pomyśleć co się będzie działo, jeśli wypadnie taki Mikael Ishak. Albo Joel Pereira.
A tego wszystkiego można było przecież uniknąć. Chętny na przeprowadzkę do Poznania był Damian Kądzior, który z miejsca pozbawiłby Lecha kłopotów ze skrzydłowymi. Było też dużo czasu na to, by sprowadzić jeszcze jednego zawodnika do środka pola – sam Afonso Sousa nie wystarczy, by załatać dziurę po odejściu Pedro Tiby i Daniego Ramireza.
Na drodze stanęła właściwie tylko jedna rzecz – legendarny już wąż w kieszeni włodarzy Lecha. „Kolejorz” w ostatnich latach za swoich piłkarzy praktycznie co okienko wyciągał ogromne jak na polskie warunki kwoty. Jednak gdy trzeba zainwestować trochę tych zarobionych pieniędzy z powrotem w klub, pojawia się problem. Zaznaczone na zielono excelowe cyferki oferują zbyt kuszącą perspektywę, i w efekcie Lech ogranicza się do wypożyczeń.
Nie chodzi o to, żeby Lech nagle zaczął szastać pieniędzmi – w końcu to, że kupisz piłkarza za miliony nie oznacza, że ten piłkarz się sprawdzi. Lechici nie korzystają jednak z tego komfortu wyboru, jaki mają. Mieć wybór, nie korzystać z niego, cieszyć się tym, co jest – oto definicja minimalizmu.
Futbol to specyficzny biznes. Im bardziej będziesz próbował na nim zarobić, tym mniejsze szanse na to, że osiągniesz sukces.
To wszystko wygląda trochę tak, jakby Piotr Rutkowski uznał, że po tytule mistrza Polski na stulecie klubu świat się zatrzymał. Szykowanie kadry na nowy sezon? Powrót do gry w Europie? Komu to potrzebne?
Lech dostał od losu szansę na to, by wyciągnąć wnioski z sezonu 2020/21. Sezonu, w którym Lech na własnej skórze przekonał się o tym, co trzeba zrobić, by mieć kadrę na trzy fronty. Teraz już wiadomo, że szansy tej nie wykorzystał. Owszem, za to co dzieje się w tym sezonie po części można obwiniać Johna van den Broma – lecz trzeba też pamiętać o tym, że zarząd nie wspiera go w żaden sposób.
Czy Lech tak naprawdę gra… dobrze?
Są podstawy ku temu, by sądzić, że Lech jest źle przygotowany fizycznie. Ma kiepsko zbilansowaną kadrę, właściciela minimalistę i trenera o obcej nam mentalności.
A co gdyby się okazało, że mimo tego wszystkiego Lech statystycznie wypada całkiem nieźle? Bo taka jest prawda.
Jeśli chodzi o współczynnik goli oczekiwanych, poznaniacy wypracowali sobie xG o wysokości 5,12, co daje szósty wynik w lidze. To dość imponujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że Lech rozegrał dwa ligowe mecze mniej, niż większość stawki.
Lech może mówić o pechu – bo tak należy nazwać strzelenie tylko dwóch bramek przy tak wysokim xG.
W defensywie też wygląda to dużo gorzej, niż powinno. W czterech meczach Ekstraklasy Lech pozwolił przeciwnikom na oddanie średnio ponad 11 strzałów na mecz o łącznym xG 3,33. Mimo tego, Filip Bednarek i Artur Rudko byli zmuszeni wyciągać piłkę z siatki aż siedmiokrotnie.
Lech strzela mniej, niż powinien, a jednocześnie traci więcej, niż powinien. Jakby tego mało, Lech w każdym ze swoich czterech dotychczasowych meczy w Ekstraklasie osiągnął wyższe xG od przeciwnika.
- ze Stalą Mielec: 1.10 – 0.65
- z Wisłą Płock: 1.43 – 1,31
- z Zagłębiem Lubin: 1,46 – 1,01
- ze Śląskiem Wrocław: 1.13 – 0.37
Biorąc pod uwagę te dane możemy wyliczyć, że zdarzenia takie, jak porażki ze Stalą, Wisłą i Śląskiem, czy też remis z Zagłębiem miały łączne prawdopodobieństwo o wartości… jeden do 432. Dla porównania, wyrzucenie reszki osiem razy z rzędu ma prawdopodobieństwo o wartości jeden do 256.
Nie powinno zatem dziwić nikogo, że w klasyfikacji xPTS (punkty oczekiwane, wyliczane na podstawie xG) „Kolejorz” zajmuje ósme miejsce.
Zwalniać czy nie zwalniać?
Dyskusja o tym, czy John van den Brom powinien zostać zwolniony trwa w najlepsze. Okoliczności kadencji Holendra sprawiają, że taka dyskusja nie ma jednak większej racji bytu. Wielu trenerom byłoby ciężko przejąć posadę po Macieju Skorży, zwłaszcza, że zrezygnował on ze swojego stanowiska na niecały miesiąc przed pierwszym meczem Lecha przeciwko Karabachowi.
Z kolei jeśli zapadnie decyzja o podziękowaniu holenderskiemu trenerowi, jego następca również będzie miał niesłychanie trudne zadanie – i to niezależnie od tego, kim będzie. Jeśli poznaniacy uporają się z Dudelange, zaczną trwający co najmniej dwa miesiące maraton. Biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki – Ligę Konferencji, Ekstraklasę i Puchar Polski – będą grali praktycznie co trzy dni. Prawdopodobnie nie ma na świecie szkoleniowca, który by sobie poradził w takich warunkach.
Nie ma co ukrywać – zostawienie Johna van den Broma na stanowisku trenera to spore ryzyko. Zwolnienie go byłoby jednak głupotą.
***
Mecz F91 Dudelange – Lech Poznań już dziś o godzinie 20:30. Na transmisję z komentarzem Dominika Stachowiaka zapraszamy na kanał 1 na antenie Radia GOL.
***
Stanisław Pisarzewski