Jan Kliment w Lidze Mistrzów, czyli opowieść o tym, jak w Ekstraklasie marnuje się potencjał

Official match ball of the UEFA Champions League group H football match between SL Benfica and Maccabi Haifa FC seen at the Luz stadium. 
(Final score: SL Benfica 2 - 0 Maccabi Haifa FC) (Photo by Henrique Casinhas / SOPA Images/Sipa USA)
2022.09.06 Lizbona
pilka nozna liga mistrzow
Benfica - Maccabi Haifa
Foto Henrique Casinhas / SOPA Images/SIPA USA/PressFocus

!!! POLAND ONLY !!!

Ruszyła kolejna edycja europejskich pucharów. Niestety – kolejna, w której polskich akcentów będzie zdecydowanie za mało. Owszem, Lech Poznań awansował do Ligi Konferencji, lecz to nie wystarczy. Rodaków mających szanse na regularną grę w Lidze Mistrzów (bądź w Lidze Europy) można policzyć na palcach jednej ręki. Kibic spragniony wrażeń związanych z polską piłką może ich więc szukać wśród starych znajomych, czyli byłych ekstraklasowiczów. Ta zastanawiająco liczna grupa przywołuje pewne wspomnienia, lecz jednocześnie każe postawić dość nietypowe pytanie.

Śladów Ekstraklasy w Lidze Mistrzów możemy szukać w Szkocji – w Celticu Glasgow gra duet Josip Juranović & Giorgios Giakoumakis, a w Rangersach występuje znany z Lechii Gdańsk Antonio Colak. Jest także trio Jan Kliment – Jan Sykora – Erik Jirka reprezentujące Viktorię Pilzno, a także dwaj rezerwowi z Dinama Zagrzeb, czyli Emir Dilaver (eks-Lech Poznań) i Mahir Emreli (były piłkarz Legii).

Poziom niżej – a więc w Lidze Europy – takich piłkarzy jest jeszcze więcej. W Ludogorcu Razgrad jest znany z Pogoni Szczecin Spas Delew. W Karabachu Agdam gra Marko Vesović, w Sheriffie Tiraspol Stefanos Evangelou, a w węgierskim Ferencvarosie mocną pozycję ma były piłkarz Korony Kielce Adnan Kovacević. To zresztą nie jedyny zawodnik z Koroną w CV – wystarczy spojrzeć na przykład Milana Borjana, który już od kilku lat broni dostępu do bramki Crvenej Zvezdy Belgrad.

O prawdziwej kolonii byłych ekstraklasowiczów możemy mówić w cypryjskim AEK Larnaka – gdzie gra Ivan TrickovskiAdam GyurcsoAngel Garcia i Rafael Lopes. Jeszcze więcej znanych twarzy zdobi koszulki HJK Helsinki. Tam gra aż pięciu piłkarzy z przeszłością w naszej lidze. Są to Riku RiskiSanteri HostikkaJoona ToivioPaulus Arajuuri i Fabian Serrarens.

Niektórzy z tych zawodników rzeczywiście wyróżniali się na poziomie Ekstraklasy. Mowa o takich piłkarzach, jak Josip Juranović czy Marko Vesović. Na tej liście są też tacy, którzy w naszej lidze wyglądali solidnie – chociażby Adam Gyurcso, Paulus Arajuuri czy Emir Dilaver. Najciekawsze są jednak przypadki tych, którzy grając w Ekstraklasie niczym szczególnym się nie wyróżniali. Jak to jest możliwe, że ci, którzy zawodzili w naszych zespołach stanowią teraz trzon drużyn grających w Europie?

Weźmy takiego Jana Sykorę. Po bardzo udanym sezonie 19/20 w Jabloncu (9 bramek i 6 asyst we wszystkich rozgrywkach) przechodzi do Lecha Poznań za 700 tysięcy euro. I co? I nic. Czech przez cały czas spędzony w Poznaniu (czytaj: sezon 2020/21 i początek sezonu 2021/22) nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. W Lechu naprawdę chcieli pomóc mu dojść z powrotem do formy, więc rzucali go po pozycjach i dawali mu różnych partnerów z drużyny. Nic nie działało. W lipcu tego roku „Kolejorz” się poddał i sprzedał Sykorę do Viktorii Pilzno. Jak ta historia się skończyła wiemy wszyscy. Drużyna z rodzinnego miasta 28-latka wprawdzie przegrała wczorajszy mecz przeciwko Barcelonie, ale on i tak zapamięta ten wieczór na zawsze – strzelił swoją debiutancką bramkę w Lidze Mistrzów. To po prostu musiał być on.

Z kolei jego kolega z drużyny Jan Kliment W barwach Wisły Kraków zagrał tylko jeden sezon, w którym strzelił jedynie cztery bramki (z czego dwie w Pucharze Polski przeciwko Widzewowi Łódź). Po przyjściu Jerzego Brzęczka totalnie stracił miejsce w składzie, o co miał później pretensje do byłego selekcjonera naszej kadry. Po spadku „Białej Gwiazdy” pożegnano się z nim bez żalu. Przygarnął go… mistrz Czech, a więc Viktoria Pilzno. Tam rosły napastnik stał się bardzo ważnym elementem drużyny. W kwalifikacjach do Ligi Mistrzów strzelił 3 bramki. Ostatnia z nich dała drużynie z Pilzna awans do fazy grupowej LM po czterech latach przerwy.

Podsumujmy – zawodnik, który na stadionach Termalicy, Górnika Łęczna i Stali Mielec nie potrafił w jakikolwiek sposób zaznaczyć swojej obecności zdobywa bramki w meczach, których stawką jest gra w najbardziej prestiżowym piłkarskim turnieju klubowym. Jak to wytłumaczyć?

Cóż, można pójść na łatwiznę i powiedzieć, że Kliment grał w Wiśle gorzej, bo tam mu się po prostu nie chciało. Dla części kibiców być może byłby to przekonujący argument – to samo przecież mówiono o tym, jak w reprezentacji grał kiedyś LewandowskiMilik czy Linetty.

Można też wysunąć argument o tym, jak dziwną i specyficzną ligą jest Ekstraklasa. To oczywiście jest nieprawda – Ekstraklasa jest wprawdzie nieco bardziej wymagająca fizycznie niż spora część lig europejskich, lecz to nie wyjaśnia tego, że ci, którym się w niej nie powiodło, z powodzeniem grają na wyższym poziomie.

Niektórzy będą doszukiwać się u takich piłkarzy jak Kliment czy Sykora problemów z aklimatyzacją. Czasem jest tak, że danemu zawodnikowi z różnych przyczyn ciężko jest dopasować się do nowego środowiska. W książce „Futbonomia” autorstwa Simona Kupera i Stefana Szymanskiego opisywany jest przypadek Nicolasa Anelki, który w roku 1999 zamienił Arsenal Londyn na Real Madryt. Dla drużyny prowadzonej przez Arsene’a Wengera Francuz strzelał prawie co drugi mecz. Dla „Królewskich” zdobył jedynie 2 bramki w 19 występach. Jedną z przyczyn niepowodzenia tego transferu było to, że Real w żaden sposób nie zajął się swoim nowym nabytkiem. Powiedzieli mu tylko, żeby radził sobie sam.

Tego, czy Kliment miał w Krakowie problemy z dostosowaniem się do innych realiów nie wiadomo. Można natomiast z pewną dozą śmiałości stwierdzić, że nie stąd brały się jego problemy.

Żyjemy trochę w takiej bańce – naszym postrzeganiem piłki nożnej steruje niekończąca się dyskusja o cechach wolicjonalnych. Liczy się walka, zaangażowanie i to, kto ile przebiegł. Owszem, aspekt mentalny jest ważny, tak jak zresztą w każdym sporcie. Nasza fiksacja na tym punkcie sprawia jednak, że na rozważanie kwestii taktycznych nie ma miejsca. Po prostu pomijamy ten temat. A szkoda, bo to właśnie to sprawiło, że Kliment nie spełniał oczekiwań.

Gdy Czech przychodził do Wisły latem zeszłego roku, trenerem był Adrian Gula. 47-letni Słowak to szkoleniowiec znany z tego, że chce aby jego drużyny grały nowoczesną, ofensywną piłkę. Jego zawodnicy mają kontrolować wydarzenia boiskowe poprzez posiadanie piłki i budować akcje od własnej bramki za pomocą ataków pozycyjnych. Tymczasem Kliment to napastnik rosły, który swoimi walorami fizycznymi rekompensuje sobie brak odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Taki piłkarz w systemie opartym na krótkich podaniach po prostu marnuje się.

Co innego w Slovacko, skąd Kliment trafił na Reymonta. Tam dostawał mnóstwo podań. Co ważne, były to podania, które silni i wybiegani napastnicy lubią dostawać – długie piłki i dośrodkowania. Mówiąc krótko, grano na niego coś w rodzaju lagi. Piłka w uproszczonym wydaniu najwyraźniej odpowiadała Czechowi, skoro w sezonie 20/21 (poprzedzającym transfer do Krakowa) strzelił łącznie aż 16 bramek. Z kolei dla VIktorii Pilzno trafił do siatki już pięciokrotnie, i nic nie wskazuje na to, żeby miał się zatrzymać.

Wniosek jest prosty: jego przygoda z Krakowem nie miała prawa się udać. Był tam ciałem obcym, choć nie ze swojej winy.

Przykład Klimenta i jemu podobnych pokazuje jedno – transfery dokonywane przez polskie kluby w dużej mierze nie mają sensu. W wielu drużynach nie ma czegoś takiego, jak pożądany profil taktyczny. U nas wiadomo tyle, że napastnicy mają strzelać gole, a obrońcy bronić. Pomocnicy w powszechnym rozumowaniu są z kolei gdzieś pomiędzy gryzieniem trawy a rozgrywaniem. To wygląda trochę tak, jakby nasze postrzeganie tego, czym jest futbol zatrzymało się w latach 80-tych bądź 90-tych. Rozwój piłki nożnej zostawił nas daleko w tyle. Dzisiaj to, jaką pozycję zajmuje dany zawodnik jest mniej istotne od jego konkretnych zadań na boisku. Owszem, są w Polsce kluby, które to rozumieją (tu należałoby wymienić Raków Częstochowa czy też Wartę Poznań) lecz w dalszym ciągu jest to zdecydowana mniejszość.

Nasze kluby częściej szukają tak zwanych „zapchajdziur”. Jest brak na pozycji środkowego pomocnika, to biorą środkowego pomocnika. To, do jakiego ustawienia pasuje dany zawodnik, w jakim stylu gry wygląda najlepiej, bądź to, jakie ma cechy – to kwestia drugorzędna. Bardziej istotna potrafi być narodowość poszukiwanego piłkarza, z czym wiąże się zresztą pewna historia. W czasach gdy Ekstraklasę podbijał Carlitos, wszyscy chcieli mieć w składzie kogoś takiego, jak on. Przedstawiciel jednego z klubów naszej ligi zadzwonił do zaprzyjaźnionego agenta z prostym pytaniem: „Macie jakiegoś Hiszpana na atak?”

Dzięki temu, że akurat zapanowała moda na graczy z Półwyspu Iberyjskiego, do Ekstraklasy trafili tacy piłkarze, jak DioniRubio czy Santi Samanes. Cóż, nie wszystko złoto, co się świeci.

Przykładów na taką transferową bezmyślność przybywa z każdym okienkiem. Po co Legii był Lirim Kastrati, skrzydłowy, którego jedynym atutem jest szybkość? Kim jest Japończyk Kanji Okunuki, który chwilę temu zamienił Omiyę Ardija na Górnik Zabrze? Jaką rolę (poza rolą zapchajdziury) ma w Lechii Gdańsk pełnić holenderski pomocnik Joeri de Kamps?

Można te nazwiska mnożyć w nieskończoność. Wynika z tego tyle, że problemem polskiej piłki nie jest brak kasy na transfery. Zresztą, transfer gotówkowy nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Świadczą o tym chociażby losy Manchesteru United, który od pięciu lat próbuje zasypać swoje problemy absurdalnymi pieniędzmi. Idąc dalej – to, że taka Ryga FC wydaje miliony euro na nowych piłkarzy nie sprawia, że jest ona lepszym klubem od Rakowa Częstochowa czy Legii Warszawa. Swoją drogą, podobnie jest w przypadku rekordów transferowych bitych przez kluby węgierskie czy chorwackie. Pewnie – słysząc o siedmiocyfrowych kwotach wydawanych przez Osijek czy inny Fehervar otwiera się nóż w kieszeni. Ale czy fakt, że kluby z takich lig mogą sobie pozwolić na rozrzutność automatycznie oznacza, że są lepsze? No nie. Liczy się nie kasa, a pomysł.

Ślepe naśladowanie tych, którzy wydają pieniądze nie skończy się dobrze. Polskie kluby nie mają na tyle rozwiniętych siatek skautingowych (bądź analitycznych), żeby wiedzieć, kogo kupują. Żeby poprawiła się sytuacja naszych drużyn w Europie, trzeba zatem kupować mądrze, a nie drogo.

Na razie mamy z tym kłopot, i to nie tylko przy transferach zagranicznych. Marnowany jest także potencjał polskich piłkarzy, co jest wręcz zastanawiające. Naczelnym tego przykładem są losy Bartłomieja Pawłowskiego. Po sześciu miesiącach gry na skrzydle w Śląsku Wrocław Vitezslava Lavickę, którego Pawłowski zastał po powrocie do Polski zastąpił Jacek Magiera. Ten do końca sezonu omijał go przy ustalaniu składu. Zaczął z niego korzystać dopiero w pierwszych meczach po wspólnie przepracowanym okresie przygotowawczym. Sęk w tym, że widział go na wahadle – a więc na pozycji, do której Pawłowski absolutnie nie był przystosowany. Nie trzeba chyba mówić, że w życiu tak nie grał.

29-latek zaliczył kilka naprawdę beznadziejnych występów w nowej roli. Śląsk bez żalu oddał go do Widzewa Łódź, gdzie były piłkarz Malagi szybko stał się jednym z najważniejszych zawodników.

Takich historii, jak ta Klimenta czy Pawłowskiego jest dużo więcej. Bierze się to stąd, że nasze kluby po prostu nie potrafią planować swoich kadr. Wygląda to trochę tak, jakby za wszystkie istotne decyzje odpowiedzialne były maszyny losujące. Drużyny ekstraklasowe w wielu przypadkach złożone są piłkarzy o różnych charakterystykach i cechach, których nijak nie da się połączyć ze sobą. Od zawodników wymaga się często rzeczy, których nie potrafią. Następnie ocenia się ich jako szrot i wyrzuca z klubu.

Dotychczas rozróżnialiśmy wśród piłkarzy Ekstraklasy tych dobrych i tych słabych – jak nakazuje logika. Późniejsze osiągnięcia niektórych z nich sprawiają jednak, że trzeba wprowadzić trzecią kategorię: słabo wykorzystanych.

Jest na to jedna recepta – należy sprowadzać piłkarzy z głową, wiedząc dokładnie jakie cechy posiada dany zawodnik i jak uzupełnia się z resztą drużyny. Tylko działając w taki sposób da się wydobyć pełnię potencjału.

Inaczej co roku będziemy się zastanawiać, jak to jest, że w Wiśle Kraków ktoś sobie nie radził, a w uczestniku Ligi Mistrzów gra pierwsze skrzypce.

Stanisław Pisarzewski

POLECANE

tagi