21 meczów, 0 goli. Tak wyglądał bilans bramkowy Dawida Kownackiego w sezonie 19/20 – jego ostatnim w Bundeslidze. Wydawało się, że to już koniec marzeń o poważnej karierze, lecz dziś mało kto pamięta jeszcze o tamtych czasach. Przez ostatnie dwa lata Kownacki wyraźnie odzyskał pewność siebie. Najzwyczajniej w świecie zapracował sobie na kolejną szansę pokazania się w lidze z „TOP 5”. Czy ją wykorzysta?
Niespełnione nadzieje
Chcąc ująć przejście „Kownasia” do Werderu Brema w nieco szerszej perspektywie, trzeba trochę cofnąć się w czasie – i to nie dwa lata, tylko sześć. Choć brzmi to mało wiarygodnie, to właśnie tyle lat minęło, odkąd Kownacki pierwszy raz ruszył za granicę.
Był wtedy uważany za wielki talent. Przebijał się przez wszystkie młodzieżówki, od U-15 do U-21. Bardzo szybko zadebiutował w pierwszej drużynie Lecha Poznań – nie miał skończonych 17 lat, gdy Mariusz Rumak wpuścił go na ostatnie minuty meczu z Wisłą Kraków w sezonie 2013/14. Wszyscy byli przekonani, że na Bułgarskiej rośnie piłkarz na miarę Roberta Lewandowskiego. Wyjazd na Zachód zdawał się być kwestią czasu. I rzeczywiście – po sezonie 16/17, w którym Kownacki strzelił 12 goli, zgłosiła się po niego Sampdoria. Razem z Karolem Linettym i Bartoszem Bereszyńskim miał stanowić coś na wzór słynnego trio Piszczek – Błaszczykowski – Lewandowski.
O ile jego starsi koledzy nie mieli problemu z wejściem do pierwszego składu drużyny z Genui, tak Kownacki w swoim debiutanckim sezonie zagrał tylko 921 minut. Tylko siedmiokrotnie zaczynał mecz w wyjściowej jedenastce. Trzeba przyznać, że konkurencję miał bardzo dużą. Owszem, „Sampa” w tamtych czasach grała dwoma napastnikami, ale w tym duecie przeważnie grał Duvan Zapata i niezniszczalny Fabio Quagliarella. Kownackiemu nie pomagało nawet to, że mimo ograniczonych minut strzelił pięć bramek w Serie A.
Rok później sytuacja Polaka zmieniła się ze złej na katastrofalną. Do Genui za grube pieniądze przeszedł Manolo Gabbiadini. Ówczesny trener Sampdorii Marco Giampaolo przestał więc widzieć dla niego miejsce w składzie. Stało się jasne, że „Kownaś” musi szukać sobie nowego klubu. Okazał się kosztowną pomyłką. W pewnym momencie został nawet odsunięty od treningów z pierwszą drużyną.
W kraju wciąż cieszył się jednak zaufaniem. Dalej miał całkiem niezłą reputację. Był przecież kapitanem reprezentacji U-21, która awansowała na Mistrzostwa Europy. Problem polegał na tym, że nie miał gdzie grać. Rękę wyciągnęła do niego dopiero Fortuna Düsseldorf, która wypożyczyła go na rok z Sampdorii. Na początku wydawało się, że nieudana przygoda w Genui szybko pójdzie w zapomnienie. W swoich pierwszych dziesięciu meczach w Bundeslidze strzelił cztery gole.
I tu dochodzimy do bardzo ważnego punktu kariery Kownackiego. W jego losach jest coś, co oddziela go od praktycznie wszystkich polskich piłkarzy, którzy pozornie odbili się od poważnej piłki. Mowa o kwocie, jaką po wypożyczeniu zapłaciła za „Kownasia” Fortuna – 6,75 milionów euro. Do dzisiaj są to absolutnie największe pieniądze wydane na jednego zawodnika w ponad 120-letniej historii klubu z Düsseldorfu.
Z takim wyróżnieniem wiąże się odpowiedzialność. Całkiem możliwe, że wtedy Kownacki nie był jeszcze na nią gotowy. Wychodził na boisko i nie potrafił pomóc drużynie, która powoli staczała się na dno. W końcu z klubu odszedł Friedhelm Funkel, a więc trener, który sprowadzał go do Niemiec. Na jego miejsce przyszedł Uwe Rosler, którego współpraca z Kownackim zaczęła się bardzo pechowo. W pierwszym meczu pod wodzą byłego reprezentanta NRD rekordowo drogi snajper nabawił się bowiem kontuzji kolana, która wykluczyła go z gry na prawie cztery miesiące.
Chwilę po jego powrocie Fortuna spadła z Bundesligi. Kownacki znów był postrzegany jako pieniądze wyrzucone w błoto. Mit o następnym Robercie Lewandowskim prysł.
Nieoczywiste wybory
„Kownaś” stanowił dość duży problem dla drużyny z Düsseldorfu. Ciężko inaczej nazwać piłkarza, który a) kosztował mnóstwo kasy, b) mógł nie mieć motywacji do gry na zapleczu Bundesligi, c) był totalnie bez formy. Łatwo było sobie wyobrazić, że Kownacki będzie chciał pójść wszystkim na rękę i odejść. Postanowił jednak zostać.
Jak się okazało, był to dobry ruch. Może nie był nagle jakimś wybitnym napastnikiem, ale mimo wszystko powoli wracał do formy. Pomogło mu zapewne to, że w drugiej lidze Fortuna miała status jednego z faworytów. Mógł grać trochę tak, jak kiedyś w Lechu. Do pewnego czasu wyglądało to całkiem obiecująco, lecz podczas jednego z treningów zerwał więzadło wewnętrzne w prawym kolanie. Znowu musiał zaczynać od zera.
W takich sytuacjach dowiadujesz się, kto Tobie naprawdę ufa. Kownacki miał wtedy inne oferty, ale zaufaniem darzyło go tylko jedno miejsce na Ziemi. To miejsce, które pamiętało go, jak jeszcze był dzieckiem wchodzącym nieśmiało do seniorskiej szatni. Które wciąż widziało w nim cząstkę Roberta Lewandowskiego. Tym miejscem był oczywiście Lech Poznań.
Choć ten szybki spadek z Bundesligi do Ekstraklasy mógł być trudny do zaakceptowania, był to jednocześnie kluczowy rozdział losów Kownackiego. Podczas tych paru miesięcy spędzonych w naszej lidze wyglądał jak piłkarz z lepszego świata. Imponowała zwłaszcza jego umiejętność szybkiego podejmowania prawidłowych decyzji. To między innymi dzięki jego dobrej grze „Kolejorz” zdobył pierwsze od siedmiu lat mistrzostwo Polski.
„Kownaś” od razu przeniósł swoją nową pewność siebie z powrotem na boiska 2. Bundesligi. Choć jego Düsseldorf nie ma już szans nawet na grę w barażach, on sam zaliczył swój najlepszy sezon w karierze pod względem liczby bramek i asyst (12 goli, 9 asyst). Prezentuje wyższy poziom, niż przed kontuzjami. Wreszcie ma trenera, który nie rzuca go po pozycjach, tylko konsekwentnie wystawia na go środku ataku. Daniel Thioune, bo o nim mowa, wręcz oparł na nim swoją drużynę. Efekty są bardzo wyraźne – jest zarówno najlepszym strzelcem Fortuny, jak i jej najlepszym asystentem. Można wręcz powiedzieć, że wyróżnia się na tle całej ligi.
Złośliwi może powiedzą, że Kownacki wreszcie znalazł swój poziom. Prawda brzmi jednak inaczej. On po prostu wreszcie znalazł swój rytm. Omijają go kontuzje. Gra regularnie. Zyskał pewność siebie.
Tak naprawdę dopiero teraz widzimy, co on potrafi. To piłkarz, który jest w stanie grać w ligach z europejskiego topu. Musiał po prostu poczekać na odpowiedni moment.
Co czeka go w Bremie?
Wydaje się zatem, że ponowna próba gry w Bundeslidze to niezły pomysł. Ale czy sam Werder jest dobrym pomysłem? Ciężko to stwierdzić jednoznacznie. Na kolejkę przed końcem sezonu wiadomo już, że drużyna prowadzona przez Ole Wernera zajmie maksymalnie 12 miejsce. W najgorszym wypadku Bremeńczyków może wyprzedzić jeszcze Hoffenheim i Augsburg. Przyszły sezon może niestety wyglądać tak samo. Werder już od dłuższego czasu nie jest w stanie wybić się ponad bundesligową przeciętność.
Pozytywną informacją dla samego Kownackiego jest z kolei to, że raczej będzie miał pewne miejsce w składzie. Już od jakiegoś czasu spekuluje się o tym, że z klubu odejdzie przynajmniej jeden z jego rywali. Dobry sezon zaliczył zarówno Niclas Füllkrug (16 bramek w Bundeslidze, obecny król strzelców), jak i Marvin Ducksch (12 bramek). To z pewnością przyciągnęło uwagę innych zespołów.
Wyśmienita forma strzelecka tego duetu jest po części spowodowana stylem gry Werderu. To zespół, który umie utrzymywać się przy piłce, ale najlepiej czuje się w grze bezpośredniej. Większą średnią długich podań na mecz ma tylko Borussia Dortmund. Bremeńczycy mogą się też pochwalić czwartym wynikiem w lidze, jeśli chodzi o średnią ilość celnych podań w pole karne.
Taki sposób gry ma sens, jeśli masz w polu karnym dwóch rosłych, silnych napastników. Filozofię klubu z Bremy najlepiej oddaje to, że dwójka Füllkrug – Ducksch odpowiada za 46% strzałów całej drużyny. Piłkę najczęściej dostarczają im wahadłowi Michell Weiser i Anthony Jung, a także ofensywny pomocnik Romano Schmid.
Ciężko powiedzieć, jak w takiej grze odnajdzie się Kownacki. Wydaje się, że to piłkarz, który charakterystyką pasuje bardziej do drużyn budujących akcje krótkimi podaniami. Niewykluczone, że wspomniany wcześniej trener Werderu Ole Werner będzie musiał coś zmienić, by prawidłowo wkomponować naszego reprezentanta do swojego zespołu. To nie powinno stanowić problemu dla 35-latka – w końcu cieszy się opinią jednego z najlepszych niemieckich szkoleniowców młodego pokolenia. Sam „Kownaś” mówił zresztą o tym, że do gry w Bremie przekonała go właśnie wizja przedstawiona przez Wernera i członków pionu sportowego.
Owszem, nie była to droga usłana różami, ale Kownacki dopiął swego. Wraca do ligi, która jakiś czas temu go odrzuciła. Trafia do drużyny, która może dać mu miejsce w pierwszym składzie. Będzie miał okazję pracować z młodym, utalentowanym trenerem. Sam jest już ukształtowanym piłkarzem, który doskonale wie, na co się pisze. Decyzja o przejściu do Werderu była bardzo świadoma. Tu może bowiem pokazać wszystkim – łącznie z samym sobą – że Bundesliga nie jest tak straszna, jak ją malują. Może też pokazać Fernando Santosowi, że warto go powoływać.
Można mieć wątpliwości dotyczące tego, jak Kownackiemu będzie się grało w zespole, od którego oczekuje się głównie walki o utrzymanie. Mimo wszystko, dla 26-latka jest to duży krok do przodu – i to taki, którego mógłby nie wykonać, gdyby wcześniej nie wykonał kilku kroków wstecz.
Stanisław Pisarzewski