Często mówi się, że w piłce nożnej nawet rok to dużo czasu. Powiedzenie to jest zgodne z prawdą, na co można zresztą znaleźć mnóstwo dowodów. Życiem piłkarza steruje przecież wiele zmiennych – wśród nich można wymienić kontuzje, nowych trenerów czy nieplanowane transfery. W tym zawodzie ciężko przewidzieć cokolwiek nawet z miesięcznym wyprzedzeniem. Dobrze wie o tym choćby Bartosz Bereszyński. Gdyby dwa miesiące temu ktoś powiedział mu, że wkrótce trafi do lidera Serie A i będzie dzielił szatnię z Piotrem Zielińskim w Napoli, prawdopodobnie by nie uwierzył. Futbol lubi jednak pisać takie historie.
Nie pierwszy taki wybór
Jest lipiec 2012. 20-letni skrzydłowy Bartosz Bereszyński wraca do Lecha Poznań po rocznym wypożyczeniu do I-ligowej Warty. Młodemu poznaniakowi na początku ciężko przychodzi wywalczenie sobie miejsca w pierwszym składzie Kolejorza. Mimo tego, wyciska maksimum z czasu, jaki dostaje. Jego postawa nie umyka uwadze trenera Mariusza Rumaka, który w rundzie wiosennej zamierza postawić na „Beresia” dużo odważniej, niż dotychczas. Nie będzie mu to dane.
Bereszyński dokonuje bowiem wyboru, który wówczas uchodzi za nielogiczny: odrzuca ofertę przedłużenia wygasającego kontraktu. Jakby tego było mało, jeszcze tej samej zimy przechodzi do warszawskiej Legii. Zagorzali sympatycy poznańskiego klubu natychmiast uznają go za Judasza. Transfery na linii Legia – Lech zawsze wywołują emocje, ale tu sprawa jest wyjątkowo delikatna – mówimy w końcu o kimś, kto przebijał się przez słynną szkółkę Lecha. Jak sam zainteresowany mówił w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, otrzymywał on na telefon groźby karalne, a jego dom obrzucono jajkami.
Szybko okazało się jednak, że „Bereś” dobrze kombinował przenosząc się do stolicy. Niemalże od razu stał się pierwszoplanową postacią ekipy prowadzonej przez Jana Urbana. Trener ten zresztą na dobre zmieni ścieżkę jego kariery. To właśnie Urban wymyślił, że z piłkarza, który wcześniej grywał na skrzydle (a czasem nawet na środku ataku) zrobi prawego obrońcę.
Dziś ten trwający 4 lata epizod Bereszyńskiego w Legii najczęściej kojarzony jest ze słynnym wejściem w meczu z Celtikiem Glasgow. Warto jednak zauważyć, że sam zawodnik bardzo się w Warszawie rozwinął. Na prawej obronie szło mu tak dobrze, że kilka miesięcy po aklimatyzacji na nowej pozycji zgłosiła się po niego Benfica Lizbona. Nie zamienił jednak naszej stolicy na portugalską, choć do finalizacji transferu podobno mało brakowało. Został w Legii i pomógł jej trzykrotnie zdobyć mistrzostwo Polski. Zaliczył nieco zapomniany debiut w reprezentacji za kadencji Waldemara Fornalika. Zagrał też w Lidze Mistrzów. Różne rzeczy można mówić o tym, jak w tych rozgrywkach spisał się stołeczny klub, ale akurat w przypadku „Beresia” nie było do czego się przyczepić. Na uwagę zasługiwało zwłaszcza to, jak radził sobie w spotkaniach przeciwko Realowi Madryt. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze oznaki tego, że dla Bereszyńskiego Ekstraklasa może okazać się za ciasna.
Zaraz po ostatnim meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów zgłosiła się po niego Sampdoria Genua. W chwili wyjazdu za granicę miał 24 lata – stosunkowo późno trafił więc do lepszej ligi. Możliwe, że gdyby nie te kilka starć z Cristiano Ronaldo i spółką, Bereszyński na swoją szansę musiałby czekać jeszcze dłużej.
Stagnacja na ziemi włoskiej
Aklimatyzacja na ziemi włoskiej w przypadku „Beresia” przebiegła naprawdę sprawnie – w przeciwieństwie do niektórych polskich piłkarzy, nie musiał na swój debiut czekać miesiącami. Wystarczyło kilka tygodni, a już znalazł się w pierwszym składzie Sampdorii, i to przeciwko Romie. Warto wspomnieć, że wtedy drużyna z Genui wyglądała zupełnie inaczej, niż teraz. Środkiem obrony rządził Milan Skriniar. W pomocy szalało trio Dennis Praet – Lucas Torreira – Karol Linetty. Za rozgrywanie odpowiedzialny był Bruno Fernandes, a o zdobywanie bramek dbali Fabio Quagliarella, Patrik Schick czy Luis Muriel. Podopieczni Marco Giampaolo (który wówczas uchodził za naprawdę zdolnego trenera) zakończyli sezon 2016/17 na 10 miejscu.
Choć wydawało się, że przyszłość rysuje się w różowych barwach, Genueńczycy z roku na rok stawali się coraz gorsi. Sampdoria powoli popadała w przeciętność. Latem 2017 z klubu odeszli Skriniar, Muriel i Fernandes. Rok później do Arsenalu trafił Lucas Torreira. Po sezonie, w którym królem strzelców Serie A został Quagliarella, prezydent Sampdorii Massimo Ferrero podziękował za współpracę trenerowi Giampaolo. Nowym szkoleniowcem zespołu z Ligurii został Eusebio di Francesco, który na swoim stanowisku wytrzymał 107 dni. Później przyszła kolej na Claudio Ranieriego. Za jego kadencji „Sampa” spadła w tabeli Serie A łącznie o sześć oczek. Niezadowolony Ferrero dał legendarnemu trenerowi jeszcze jeden sezon na to, by odwrócić sytuację. Ranieri zadaniu nie podołał, i w konsekwencji został zwolniony wraz z końcem sezonu 20/21. Kilka miesięcy po zwolnieniu Ranieriego skończyła się trwająca siedem lat prezydentura Massimo Ferrero. Włoski producent filmowy został aresztowany za przestępstwa korporacyjne. Nowy prezydent Marco Lanna próbował ratować klub przy pomocy manewru typowego dla włoskich klubów – zatrudnił bowiem Marco Giampaolo licząc na to, że ten pomoże drużynie wrócić do jego czasów. Nic takiego nie miało miejsca. 55-latek pożegnał się z Genuą po 25 meczach.
Gdzieś w tym całym genueńskim maraźmie, podczas którego zmieniali się zawodnicy, trenerzy i właściciele, trwał Bartosz Bereszyński. Ani na moment nie stracił swojego miejsca w składzie Sampdorii. Pięć razy z rzędu rozgrywał sezony, w których spędzał na boisku więcej, niż 2000 minut. Liczbą występów na Półwyspie Apenińskim dorównywał mu jedynie Piotr Zieliński, Wojciech Szczęsny, Łukasz Skorupski i Karol Linetty. Ten ostatni zresztą wykorzystał swoją szansę na to, by wyrwać się z Sampdorii. A Bereszyński został. W pewnym momencie można było mieć wrażenie, że się wręcz zasiedział. Owszem, od czasu do czasu mówiło się o tym, że prawy obrońca ma propozycje z Romy czy Interu, ale zawsze kończyło się na plotkach. W dodatku wydawało się, że z roku na rok „Bereś” lekko obniża loty. Wyglądało to trochę tak, jakby dopasowywał się poziomem do klubu, który najprawdopodobniej za chwilę pożegna się z Serie A.
Krótko mówiąc – stał się kimś w rodzaju Adasia Miauczyńskiego, na którego „nikt i nic już nie czeka”.
Kilka dobrych meczów czasem wystarczy
Powoli cierpiała też jego pozycja w kadrze. Pierwsze głosy krytyki pod adresem jego gry pojawiły się po pamiętnym meczu ze Słowacją, gdy do spółki z Kamilem Jóźwiakiem nie upilnował Roberta Maka. Stało się jasne, że już nigdy nie będzie dla kadry tym, kim przez lata był Łukasz Piszczek. Na mundialu w Katarze miał on zatem być słabym punktem naszej obrony – zwłaszcza, że był przewidziany do gry na jej lewej stronie. W rzeczywistości okazał się jedynym piłkarzem z linii defensywnej, który poziomem ani na moment nie odstawał od Mistrzostw Świata. Mało tego, wyróżniał się też na tle zawodników z innych formacji. Najzwyczajniej w świecie udźwignął presję związaną z tymi meczami. Udowodnił, że jest człowiekiem od zadań specjalnych, którego wielkie wyzwania wręcz napędzają – było tak jesienią 2016 w barwach Legii, i teraz z orzełkiem na piersi.
Jego dobra dyspozycja nie została przeoczona – stał się bowiem pierwszym jak do tej pory Polakiem, który po mundialu zmienił drużynę na lepszą. Gdyby nie te Mistrzostwa Świata, taki klub, jak Napoli pewnie nawet nie spojrzałby w jego stronę. Lider Serie A nie miałby po co sięgać po obrońcę z zespołu, który w tej samej lidze walczy o utrzymanie. Można powiedzieć, że z perspektywy drużyny ze stolicy Kampanii jest to ruch trochę niezgodny z obowiązującymi trendami. Dziś powoli odchodzi się od kupowania piłkarzy na podstawie ich występów w wielkich turniejach. One w oczach skautów i dyrektorów sportowych nie są zbyt miarodajne. Nikt nie chce powtórzyć historii Andrieja Arszawina czy Jamesa Rodrigueza. Obaj mieli ten sam problem: nie potrafili przenieść swoich umiejętności z piłki reprezentacyjnej na piłkę klubową.
W Neapolu najwyraźniej postanowiono jednak nie ufać nowoczesnemu spojrzeniu nurtu analitycznego. O zakontraktowaniu „Beresia” zadecydowały głównie dobre w jego wykonaniu spotkania przeciwko Meksykowi, Arabii Saudyjskiej czy Francji. Jego kariera jest dość dziwna – o jej kształcie decydują nie długie miesiące dobrej gry, a chwilowe błyski. To imponujące, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę pozycję, na której gra Bereszyński. Wydawałoby się, że z boku obrony ciężej jest wpaść komuś w oko. Jemu ta sztuka się jednak udaje.
Neapol, czyli szansa życia
Jest jeden minus decyzji Bartka o przenosinach do Neapolu: straci on status podstawowego zawodnika pierwszej jedenastki. Miejsce na prawej obronie w klubie spod Wezuwiusza niezaprzeczalnie należy do Giovanniego Di Lorenzo – jednego z najlepszych defensorów ligi włoskiej. 29-latek cieszy się wprawdzie końskim zdrowiem, ale w każdej chwili może się to zmienić. Zresztą, drużynę Luciano Spallettiego w najbliższych kilku miesiącach czeka istny maraton. Będą grali na trzech frontach – w Serie A, w Pucharze Włoch i w europejskich pucharach. W takich okolicznościach Bereszyński może liczyć na co najmniej kilka szans. A jeśli nawet będzie inaczej, i nasz reprezentant całą rundę wiosenną spędzi na ławce, będzie mógł pocieszyć się jednym – przynajmniej spróbował czegoś nowego. W wieku 30 lat zrobił to, czego nikt się po nim nie spodziewał, i opuścił tonący okręt zwany „Sampdoria”. Klub z Genui wydaje się powoli zmierzać w kierunku Serie B. „Bereś” raczej nie podzieli tego losu. Może i Napoli nie zdecyduje się go wykupić, ale on i tak we Włoszech zbudował sobie na tyle silną markę, że latem dostanie pewnie kilka ofert od zespołów typu czy Empoli bądź Bologna.
Propozycja od takiej marki, jak Napoli mogła się już Bereszyńskiemu nie przytrafić. Jak powiedział kiedyś Arsene Wenger, „w karierze piłkarza najważniejsze jest to, jaki wybierze klub i w jakim momencie to zrobi.” Wydaje się, że 30-latek wybrał dobrze. Będzie grał w mieście, które nawet jak na włoskie standardy ma obsesję na punkcie calcio. Możliwe, że dołoży też małą cegiełkę do scudetto, na które Neapol czeka od czasów Diego Maradony. Swoją drogą – zabawnie byłoby, gdyby w jednym sezonie spadł z ligi i ją wygrał.
Ale ten ruch ma też wymiar osobisty. Pozwoli mu on na to, by poczuć się spełnionym. Zaledwie miesiąc temu mówił w Foot Trucku o tym, że gdyby miał zakończyć karierę ze skutkiem natychmiastowym, miałby poczucie niedosytu. Wtedy zresztą sam w niesamowity sposób przewidział własną przyszłość:
„Piłka nożna jest piękna dlatego, że to nieprzewidywalny sport. Ja mogę za chwilę pojechać na mundial, zagrać super kilka meczów, i w styczniu już jest inna gadka.”
Pomylił się tylko co do jednego – podejrzewał, że będzie mu ciężko trafić do klubu takiego, jak Inter Mediolan. Tymczasem znalazł się w jeszcze lepszym miejscu. Dzięki ciężkiej pracy i odrobinie farta już wyciągnął ze swojej kariery wszystko, co się da. Będzie mógł na nią kiedyś spojrzeć i powiedzieć: „niczego nie żałuję”. Czy nie na tym właśnie polega szczęście?